Praskie Audiohistorie
Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.
Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.
Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi
Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.
Historia
Praskie Audiohistorie e05 Nasz Gambit Królowej
2021-01-26 00:10:08
Anna Mizikowska: W minionym roku rekordy popularności w sieci bił serial „Gambit królowej” opowiadający historię niezwykle uzdolnionej szachistki… Czy wiedzą Państwo, że w 1928 roku, we wsi Zerzeń pod Wawrem, w rodzinie twórcy i dyrektora miejscowej szkoły powszechnej, urodziła się jedna z najlepszych polskich szachistek? W 2012 roku, kilka lat przed swoją śmiercią, nagrała wspomnienia dla Archiwum Historii Mówionej:
Maria Mirosława Litmanowicz: Nazywam się Maria Mirosława Litmanowicz z domu Kałęcka. Używam drugiego imienia. Jestem z wykształcenia ekonomistką i mam hobby. Życiowe hobby to jest gra w szachy, co sprawiło, że miałam bardzo interesujące całe życie. Całe życie, bo dosyć wcześnie zaczęłam grać. Nie tylko miałam wiele przygód grając z różnymi osobami w szachy w Polsce i co najważniejsze poza granicami kraju. Zwiedziłam wiele krajów i to bardzo dalekich od Polski dzięki, dzięki szachom.
W Mongolii orkiestra symfoniczna w hali sportowej witała nas jako szachistki, uczestniczki turnieju. Mam to przed oczami. Cały widok tej sali pełnej, pełnej, wszystkie miejsca były zajęte w tej hali sportowej na otwarciu naszego turnieju międzynarodowego szachowego. W Mongolii graliśmy latem sześćdziesiątego ósmego roku. I opiekował się nami przystojny, sympatyczny Dżam-dżam Szuren (zapis fonetyczny) łucznik klasy międzynarodowej.
Anna Mizikowska: Zapytaliśmy, jak zaczęła się ta warszawska przygoda z szachami…
Maria Mirosława Litmanowicz: Nauczył mnie ojciec grać w szachy i chętnie ze mną grywał. Grywał również ze mną ojca przyjaciel, bo grali ze sobą i ja się zainteresowałam, że tak się ładnie zabawiają, to ja też chciałam. Potem znalazłam się w klubie po skończeniu studiów, znalazłam się w klubie szachowym „Ogniwo – Warszawa” i od tego czasu to już zaczęła się zawodnicza przygoda szachowa. Dlatego, że w klubach szachowych wówczas wprowadzili obowiązek... Reprezentacja klubu musiała składać się z siedmiu bodajże mężczyzn i jednej kobiety. Dla…, żeby rozpowszechnić szachy wśród kobiet Polski Związek Szachowy wprowadził taki obowiązek. Wobec tego bardzo poszukiwano szachistek. Przypadkiem spotkałam szachistę z „Ogniwa”, dowiedział się, że ja gram w szachy, to natychmiast mnie prawie na rękach zaniósł do klubu. A tam byłam uwielbiana, to jak mogło mi się nie podobać.
Poza tym tak się złożyło, że od razu, że nie przegrałam żadnego… Na początku pierwsze dwa turnieje, to były z Mistrzostw Warszawy, obydwa wygrałam, do których mnie zgłoszono. To to również nie mogło nie zachęcić mnie do gry w szachy, skoro nie przegrywałam. I zaczęła się dlatego, tak ładnie się zaczęła, moja przygoda… Zresztą cały czas to jest piękna przygoda. Szachy to jest… Nie wiem, czy może być piękniejsza przygoda. Pewnie może, ale...
Szachy to jest coś, coś wspaniałego. Coś wspaniałego. Bo dotychczas, przecież już mam osiemdziesiąt cztery lata, a wciąż bawią mnie szachy i wciąż mam piękne, piękne zajęcia z dziećmi dzięki szachom.
Jakieś trzy tygodnie temu grałam na symultanę na dziesięciu szachownicach w Jedynce na Wilczej. Grałam też w końcu ubiegłego roku mecz również z zawodniczką z Wrocławia, Apolonią Litwińską. Oczywiście… Nie oczywiście, to przepraszam, to jest złe słowo, nie powinnam tego powiedzieć… Ale udało mi się wygrać dwa-zero!
Teraz się pochwalę, muszę to powiedzieć. Jestem, proszę sprawdzić zresztą w Wikipedii, jestem rekordzistką świata. Napisałam najwięcej książek ze wszystkich! Napisałam najwięcej książek o tematyce szachowej. Bo napisałam chyba 10 tytułów, a 12 tomów. I nikt nie napisał więcej ode mnie!
Anna Mizikowska: W Internecie znajdą Państwo tytuły wszystkich książek bohaterki tego odcinka. Ta najważniejsza, biograficzna, to „Moja przygoda z szachami”. Poprosiliśmy, żeby Pani Mirosława choć w skrócie wymieniła swoje największe sukcesy sportowe…
Maria Mirosława Litmanowicz: Tytuł Mistrzyni Polski zdobyłam w sześćdziesiątym ósmym roku, a wicemistrzynią kraju byłam pięciokrotnie. W tym raz dzieliłam pierwsze -drugie miejsce przegrywając, grałam mecz o tytuł i przegrałam ten mecz. Pięciokrotnie grałam w drużynie, która zdobyła tytuł Mistrza Polski, klubowej drużynie, która zdobyła Mistrzostwo Polski. W Kadrze Narodowej byłam przez 16 lat! Pięciokrotnie reprezentowałam Polskę na Olimpiadach Szachowych, to jest w drużynowych Mistrzostwach Świata (to Olimpiady Szachowe się tak nazywają). Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt siódem do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. Zwyciężyłam w dwóch turniejach międzynarodowych. A dwukrotnie byłam, dzieliłam pierwsze-drugie miejsce w turnieju w Wiedniu - to było w sześćdziesiątym roku, I w silnym turnieju w Moskwie, no bo w Rosji gra zawsze była na wysokim poziomie… Gra w szachy. Tam zdobyłam czwarte miejsce, w turnieju w Moskwie.
Skoro tak mi się wiodło, to dlaczego miałam tego nie opisywać…
Praskie Audiohistorie e04 Dzień Babci i Dzień Dziadka
2021-01-20 14:30:09
Anna Mizikowska: W styczniu obchodzimy bardzo ważne święta: Dzień Babci i Dzień Dziadka. Z tej okazji wyszukałam w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi dwa nagrania. Jako pierwsza swoich dziadków wspomina Pani Wanda Iłecka, urodzona w 1914 roku. Jej dziadkiem był Leon Ogórkiewicz, właściciel Fabryki Ślusarskiej (parcela między Brukową, dziś Okrzei a Krowią). A babcia, Maria, wychowywała dziewięcioro dzieci!
Wanda Iłecka: Dziadek ze mną chodził, chodził w pole, wtedy jeszcze pola były, o chodził z laseczką i opowiadał różne... Babcia miała tyle tych mamek, tyle miała tych różnych… Tam cały dom był pełen ludzi… Bardzo kochani byli, bardzo kochani. Pamiętam, dziadek tak się mną ciągle, żeby Wandzia, żeby Wandzia... A w ogóle mi mówili, jak byłam mała: Dziudzia, Dziudzia i Dziudzia, i w końcu dziadek zaoponował: słuchajcie, zostawcie już tą Dziudzię, niech ona ma prawdziwe imię Wandzia.
Dziadek był smirny... Słuchaj, jak on tych chłopaków miał tyle, jak on by był taki… O!, trzymał ich krótko. Surowo Jak tam było ośmiu chłopaków?!. Obiad musiał być dwunasta godzina. To dziadek zasiadał pierwszy... Tam było ze dwie kucharki… A babcia tylko kapelusik na główkę i do Elwirki na Stare Miasto… Sznurowany gorsecik i do Elwirki. Bardzo przystojna była zresztą, blondynka. Oczy takie miała... Ale ja już siwą ją pamiętam. Siwiutka, tylko jej się kręciły włosy, więc zawsze miała wiesz, koczek tu i włoski wyciągnięte.
Dziadek czuprynę miał fajną. O, tylko dziadek później to był już taki, ale jak był młody to był smirny. Czuprynę miał, tak kręciły mu się włosy trochę, falowane, to ja pamiętam, ja. Tak, dobry był, wysoki, zgrabny. ”Marychno, Marychno!” ciągle było. Strofował ciągle babcię. Ona do Elwirki tylko, do siostry tego, to tylko kapelusik na główkę a, dziadek ojca piłował, żeby kupił parcelę i ogródek i ten ogródek, dziadek siedział w ogródku i robił, i kopał i siał, już od rana biegał tam do tego ogrodu, przynosił te warzywa do domu, takie pełen tryumfu.
Anna Mizikowska: Druga relacja przenosi nas do lat 50., do kamienicy przy Targowej 84:
Jacek Natorff: Był rytuał po obiedzie, prawda: babcia zmywała, dziadek ze ściereczką naczynia wycierał i tak to już było utarte, prawda, tak jak ja to pamiętam, to to zawsze się to tak odbywało. Z tym, że pracował tylko dziadek, natomiast babcia zajmowała się najpierw wychowaniem córki, czyli mojej mamy, potem wychowaniem mnie i siostry, bo mama pracowała. Natomiast Babcia cały czas prowadziła gospodarstwo domowe.
Anna Mizikowska: Swoich dziadków: Wandę i Zenona Kozłowskich oraz Zofię Natorff wspomina Pan Jacek Natorff, urodziny w 1947 roku:
Jacek Natorff: Dziadek do emerytury w zasadzie pracował. Po przyjściu z pracy, prawda, miał przygotowany obiad. Potem, tak jak już mówiłem, to zmywanie tych statków, to był taki rytuał. No i potem, po tym zmywaniu, pamiętam, że siadał w fotelu, zapalał papierosa… Papierosy były takie aromatyczne, lubiłem wchodzić do pokoju, jak ten dymek się taki unosił, prawda… Myśmy mieszkali w tych trzech pokojach, w zasadzie była to rodzina,,, w zasadzie mieszkały trzy pokolenia: dlatego że mieszkali dziadkowie, mieszkała mama – nie z ojcem, a z mężem, mieszkałem ja z siostrą. Także trzy pokolenia. To w trzech pokojach wbrew pozorom nie było to za luźno… Dziadkowie mieli ten pokój największy, prawda.
I babcia ze strony ojca, czyli matka mojego ojca, mieszkała na sąsiedniej klatce, przez ścianę mieszkanie. U babci imponujący był stół. Stół chyba na 24 osoby, wielki, potężny, prawda, na którym można było śmiało grać w ping-ponga. Był piękny w tym stołowym pokoju, był piękny żyrandol taki… Taki, który można było podnieść do góry albo opuścić, z pięknymi kloszami…Mnie fascynowały mnie te obciążniki, odważniki, za pomocą których można było to przesuwać do góry i do dołu… No i u babci tez było radio takie, prawda, jak się gałki przełączało to się tam kolory zmieniały, prawda… No, jako małemu chłopakowi to się podobało! Atrakcja!
Babcia miała słodki sklepik. Sklep miała przy Targowej róg Ząbkowskiej, prawda. Ja lubiłem ciastka, lubiłem wodę sodową… Saturator był, sok był do oporu. Człowiek nie musiał płacić rachunku i jeszcze parę groszy wyniósł ze sklepu! No to…Znaczy nie ukradł, a dostał.
Anna Mizikowska: Wszystkim Babciom i Dziadkom życzymy dużo zdrowia! Namawiam, żeby nagrać – choćby na telefon – jak pamiętają Państwo swoich dziadków. I nagranie przesłać do nas, do Muzeum Pragi.
Praskie Audiohistorie e03 Dwoje olimpijczyków i tajny agent - przedwojenni sportowcy związani z Pragą
2021-01-12 00:10:10
Dwoje zdobywców złotych medali olimpijskich i tajny agent brytyjskiego wywiadu. To przedwojenni mistrzowie sportowi, związani z prawobrzeżną Warszawą. I o nich dziś opowiem.
Kobiety mają pierwszeństwo: Halina Konopacka przeszła do historii jako pierwsza Polka, która wygrała złoty medal olimpijski dla naszego kraju. Był rok 1928 i Mazurek Dąbrowskiego, odegrany na stadionie w Amsterdamie, idealnie dopełnił obchody dziesięciu lat niepodległości Polski.
Urodziła się w 1900 roku w Rawie Mazowieckiej, ale dorastała w mieszkaniu przy Grochowskiej 326 w Warszawie. Swoje pierwsze dziecinne zwycięstwo w grze w piłkę odniosła na praskim placu zabaw… Jej starszy brat, Tadeusz, był uznanym sportowcem, piłkarzem Polonii Warszawa, brązowym medalistą Mistrzostw Polski w trójskoku.
Dziewczęta w tamtych czasach rzadko uprawiały wyczynowy sport. Dwudziestoletnia Konopacka amatorsko grała w tenisa, jeździła na nartach i konno, ale nie myślała o sportowej karierze. Na szczęście wśród jej znajomych znalazł się m.in. Tadeusz Semadeni – członek drużyny pływackiej warszawskiego AZS-u, założyciel Polskiego Związku Pływackiego. To on pewnego dnia 1924 roku zaprowadził Halinę na boisko. Tak to po latach wspominała:
Lekkoatletyka zaczęła się bardzo dziwnie. Zapoznałam Semadeniego Tadeusza, który mnie przyprowadził na boisko. I tam leżały różne przyrządy, no i każdy przyrząd ciekawość kazała rzucić, biegać, próbować. Po prostu z radości życia i młodości, z przygody, z tego wszystkiego, co sport się powinien składać; zamiłowania do ruchu. No i jak wzięłam ten dysk, to okazało się, że padł jakiś rekord Polski. No to już wtedy mnie wzięli w jakąś ramkę i kazali mi trochę trenować…
Ten „jakiś rekord”, czyli pierwszy polski rekord świata w rzucie dyskiem, pobiła Konopacka na stadionie na Agrykoli niecały rok po rozpoczęciu treningów. Potem było Mistrzostwo Świata w 1926 roku i wspomniany już medal olimpijski. Przygotowywała się do tych zawodów w Parku Skaryszewskim, na stadionie AZS, który – jako zawodniczka AZS – pomagała budować.
Wyjechała z Polski we wrześniu 1939 roku. Była jednym z kierowców w konwoju ewakuującym z kraju złoto Banku Polskiego. Organizatorem całej akcji był jej mąż, Ignacy Matuszewski.
Po wojnie mieszkała w Stanach, kilkakrotnie przyjeżdżała do Warszawy. Jest jeszcze coś, co wiąże Konopacką z prawym brzegiem stolicy. Zgodnie z Jej wolą jej prochy spoczywają na Cmentarzu Bródnowskim.
O kolejnym wspaniałym lekkoatlecie międzywojnia Muzeum Warszawy stale opowiada w swoim oddziale w Palmirach. Był bowiem jedną z ofiar niemieckiej egzekucji w Puszczy Kampinoskiej w czerwcu 1940 roku.
Janusz Kusociński był warszawiakiem. Urodził się w 1907 roku. Swoją sportową karierę zaczynał jako piłkarz w wolskim Robotniczym Klubie Sportowym Sarmata. Przypadkiem, na zastępstwie za kolegę, zadebiutował w tym klubie jako biegacz. I od razu wygrał.
Co go łączy z warszawską Pragą?
W 1928 roku na grochowskim stadionie Orła rozegrał jeden ze swoich najbardziej pamiętnych i brzemiennych w skutki biegów.
Do polskiej Reprezentacji i do drużyny Warszawianki dołączył właśnie Stanisław Petkiewicz – biegacz, który dopiero co w barwach Łotwy startował na 5000 m Olimpiadzie w Amsterdamie.
W tym samym roku, na tym samym dystansie Kusociński triumfował jako Mistrz Polski. Ale na Olimpiadę się nie zakwalifikował… Za to - wkrótce po Mistrzostwach -otrzymał powołanie do wojska.
Napięcie między rywalami o podobnych możliwościach sportowych ciągle rosło. Sam Kusociński tak to wspominał:
Dzięki staraniom przyjaciół otrzymuję przydział w baonie administracyjnym III kompanii, która stacjonuje na Pradze. Dowódcą moim jest kapitan Polniaszek, serdeczny opiekun sportowców. Byłem więc zadowolony, że znalazłem się w jego kompanii. […]
W dwa tygodnie po wstąpieniu do wojska, na boisku Orła na Grochowie odbywały się zawody. Miałem tam startować razem z Petkiewiczem na 3000 m. Już zawczasu, na trzy tygodnie przedtem umówiliśmy się, że bieg skończymy razem. Była już bowiem spóźniona pora (druga połowa października) i żaden z nas nie chciał w tym czasie biegać na czas. Kiedy jednak przyjechałem na boisko i spytałem Petkiewicza, co będzie z biegiem, ten mi wprost odpowiedział: - Nie zgadzam się na nic, robię czas i nic mnie nie obchodzi.
Przyznam się, że zdumiony byłem jego oświadczeniem. Nic innego – pomyślałem sobie – Petkiewicz wie, że od dwóch tygodni nie trenuję, że będąc w wojsku odbywam uciążliwe ćwiczenia, a więc jestem nieco przemęczony. Jednym słowem liczy, że spadłem z formy i chce w ten sposób wykorzystać moją słabość, aby zrewanżować się za poprzednie porażki. - zrób, jak uważasz – odpowiedziałem, z nieukrywanym gniewem. Postanowiłem jednak walczyć do upadłego i pokazać mu, że nawet w takich warunkach jestem dla niego groźny.
Nigdy nie zapomnę tego biegu. To była walka na śmierć i życie. Przez całych siedem okrążeń nawzajem odbieraliśmy sobie prowadzenie, o które ja w pierwszym rzędzie walczyłem, gdyż chciałem unormować tempo wolniejsze, aby chować siły na finisz. Tymczasem Pietkiewicz przeczuł moją taktykę i nie chciał ani na chwilę zwolnić. […] Na ostatnich dwustu metrach Petkiewicz rozpoczyna przepiękny finisz i przychodzi pierwszy, w czasie 8:54,2. Ja walki nie przyjmuję i oczywiście przegrywam.
Bieg ten był dla mnie poważną przestrogą i nauczką, co staje się z zawodnikiem, który nie trenuje […] Bieg na Grochowie stał się punktem zwrotnym w stosunku Pietkiewicza do mnie i odwrotnie. Teraz już ani on ani ja nie ukrywaliśmy wzajemnej niechęci….
Dlaczego ta przegrana ma takie znaczenie w karierze Kusocińskiego? Panowie ścierali się na bieżni wielokrotnie. Raz wygrywał jeden, raz drugi. W 1929 roku poważna kontuzja i śmierć siostry sprawiły, że Kusociński zamierzał na zawsze wycofać się ze sportu. Gdy poszedł załatwiać formalności, spotkał Petkiewicza. I złość, chęć pokonania rywala sprawiły, że wrócił do treningów.
Krótko przed eliminacjami na Olimpiadę w Los Angeles Klub Warszawianka doprowadził do dyskwalifikacji Stanisława Petkiewicza. Oficjalnie mówiło się, że nie powinien czerpać dochodu ze sportowej popularności. Nieoficjalnie, że Klub nie chciał stracić Kusocińskiego, który groził zmianą barw, bo nie chciał trenować z Petkiewiczem. Sam Kusociński nie był pewny, czy trzeba było dyskwalifikować rywala…
W każdym razie na Olimpiadę w 1932 roku pojechał tylko Janusz Kusociński. Wygrał w biegu na 10 tysięcy metrów, ustanawiając nowy rekord olimpijski. Kolejny polski złoty medal olimpijski.
Upamiętnieniem Janusza Kusocińskiego jest Memoriał jego imienia, rozgrywany w Polsce od 1954 roku, przez większość tego czasu na Stadionie Dziesięciolecia na warszawskiej Pradze.
Pora oddać honory trzeciemu sportowcowi. Jego życiorys stał się kanwą do książki i filmu fabularnego.
Jerzy Iwanow-Szajnowicz urodził się w 1911 roku w Warszawie. Był synem Polki i rosyjskiego pułkownika. Wkrótce zyskał ojczyma, Greka, i zamieszkał z nim w Salonikach. Tam, w klubie sportowym Iraklis, zwyciężał w skokach do wody, żeglowaniu i pływaniu – został nawet Mistrzem Grecji. Podjął studia w Belgii i Francji – w Belgii wygrał Mistrzostwa Akademickie.
Ale czuł się Polakiem i w 1935 roku oficjalnie uzyskał polskie obywatelstwo. To oznaczało, że może ubiegać się o członkostwo w polskim, warszawskim klubie sportowym. Jego kolega, Tadeusz Makowski wspominał w radiu ich pierwsze spotkanie:
Pewnego dnia pod koniec 1937 r. na pływalni AZS-u w Parku Skaryszewskim trening odbywała drużyna piłki wodnej. Na pomoście stanął przystojny, dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak. Po skończonych ćwiczeniach podszedł do jednego z zawodników. – Kolega Makowski? – Tak, a skąd kolega zna moje nazwisko? – Zaraz powiem, ale pozwólcie, że najpierw wam się przedstawię. Nazywam się Jerzy Iwanow-Szajnowicz […] Jestem Polakiem i chcę grać z wami w piłkę wodną.
Iwanow-Szajnowicz chciał zostać w Polsce. Grał w AZS w water-polo. Treningi i część meczów rozgrywano w Jeziorku Kamionkowskim. Jego drużyna zdobyła nawet Wicemistrzostwo Polski, a on był ponoć jej najlepszym strzelcem…
Na chwilę przed wybuchem II wojny światowej pojechał do Salonik, pożegnać się z matką. Chciał walczyć w polskim wojsku. Nie zdążył wrócić.
Był poliglotą, znał 6 języków, w tym niemiecki, dobrze znał Grecję. Polski wywiad zaprosił go do współpracy. Początkowo realizował zadania kontrwywiadowcze w Grecji. Jesienią 1940 roku, na statku „Warszawa” przepłynął do Palestyny. Podobno chciał służyć w Polskich Siłach Zbrojnych, ale w jego przerzucie brał udział polski wywiad… Wiadomo, że w Jerozolimie nawiązał kontakt w wywiadem brytyjskim. I że tam przeszedł przeszkolenie, między innymi z podkładania min i posługiwania się radiostacją. Łodzią podwodną przewieziono go z powrotem do Grecji, z otrzymanym od Polaków sprzętem i pieniędzmi. I tam nagle okazało się, że służy w wywiadzie brytyjskim, jako agent 033B… Nie znalazłam jednego wyjaśnienia tej zmiany.
W każdym razie osiągnięcia Iwanowa, jako tajnego agenta, można śmiało porównywać z osiągnięciami Jamesa Bonda. Zatrudnił się w fabryce samolotów dla Luftwaffe: do silników on i inni robotnicy wsypywali opiłki, doprowadzając do awarii lecących maszyn. Przekazywał aliantom informacje o ruchach konwojów niemieckich. Jednak najciekawiej brzmią opowieści o czynach, których oficjalnie nie potwierdzono: podobno Iwanow podpłynął nocą wpław do niemieckiego u-boota, podczepił do niego minę, wrócił na brzeg i obserwował wybuch. Cała akcja trwała 4 godziny… Podobno innym razem nakierował łódź z materiałem wybuchowym na statek z towarem dla okupanta i wyskoczył z niej chwilę przed trafieniem w cel…
Niemcy schwytali go trzykrotnie. Uciekł im z aresztu, z transportu, próbował uciec z miejsca kaźni. Tym razem się nie udało.
Grecy uważają Iwanowa-Szajnowicza za swojego bohatera, co roku rozgrywane są zawody jego imienia. Brytyjska królowa uznała jego zasługi płacąc jego rodzinie. Polacy mogą przeczytać niezłą książkę „Agent 001”.
Wykaz źródeł w nagraniu. I w tagach. Powody techniczne.
Praskie Audiohistorie e02 "Wiesław Brengos o szkolnym sporcie na Bródnie"
2021-01-05 00:00:04
Na muzealny apel - ogłoszenie, że nagrywamy wspomnienia - odpowiedział Pan Wiesław Brengos. Od lat 50. do lat 80. uczył wychowania fizycznego w bródnowskich szkołach podstawowych. Miał niebagatelny wpływ na rozwój szkolnego sportu i młodzieżowych mistrzostw piłki ręcznej.
Transkrypcja:
Praskie Audiohistorie. E02
Anna Mizikowska: Dziś w Praskich Audiohistoriach rozwiniemy nieco temat sportu na Pradze, który poruszamy w słuchowisku “Goool!...” dostępnym na stronie muzeumpragi.pl.
Na muzealny apel - ogłoszenie, że nagrywamy wspomnienia - odpowiedział Pan Wiesław Brengos. Od lat 50. do lat 80. uczył wychowania fizycznego w bródnowskich szkołach podstawowych. Miał niebagatelny wpływ na rozwój szkolnego sportu i młodzieżowych mistrzostw piłki ręcznej.
Wiesław Brengos: Po skończeniu liceum pedagogicznego z wyróżnieniem sportowym człowiek wszedł do Warszawy w miejsce, no… Szkoła, stara szkoła, bo szkoła w 1938 roku wybudowana, jako budynek nowy, ale sportowo nieprzygotowany. Boisko - ugór, sala bez wyposażenia żadnego, ponieważ Niemcy tam mieli swój klub i zamieszkali, mieli po prostu kasyno.
1954 rok. Toruńska 23, szkoła podstawowa nr 42. Po liceum, czyli jako dwudziestolatek, zacząłem pracę w Warszawie, na Bródnie, na Annopolu, w środowisku kryminogennym. Bo obok, no, pozostałości przedwojenne… Bo tam było 56 baraków, wybudowano. I element niepłacący za mieszkania, element kryminogenny, po prostu nie nadający się do środowiska grupowego, do tego… wyrzucano z Warszawy właśnie tam. W tej chwili to już po prostu jest historia.
Ja nie przyszedłem jako wuefiarz, tylko nauczyciel od wszystkiego. Jedynie śpiewu nie uczyłem. No i po prostu w pewnym okresie wizytacja szkoły jest, ja mam w którejś klasie - bo miałem 2 czy 4 godziny wf-u, miałem wf na holu, bo tam hole były… Wizytator przeszedł, stanął z boku, popatrzył na tą lekcję, poszedł sobie. No i potem awantura w szkole, dlaczego ja wf-u nie uczę. No i po tej wizytacji po prostu mnie zabrano wszystkie lekcje, a dano mi wf. I od tego się zaczęło po prostu. Sala… Sala gimnastyczna 18x9… Sala gimnastyczna! Goła! Bez kosza, bez ochron na szyby. Co można zrobić? Obok… Zaraz po wojnie, dookoła Warszawy, były tak zwane Ochronne Jednostki Wojskowe. I w pobliżu, na Marywilskiej, stała jednostka wojskowa. No i w tym czasie częściowo zaczęli to likwidować. i tam oni mieli, po prostu, salkę pod namiotem. I tam drabinki były. Oni mi dali drabinki… W związku z tym… Fachowców nie ma, no to do rodziców się zwracam: “słuchajcie, czy ktoś może pomóc?” Coś w tym sensie… No to ten, ten… No i załatwiłem drabinki. Ale przy okazji… Stoją stoły pingpongowe. “Będziecie zabierali?” - “no, te dwa nowe weźmiemy”. No to z dwóch stołów kosze, tablice do koszy. Salę wyposażyłem w potrzebne rzeczy. O piłce, o piłce to można było pomarzyć. Piłki to były, jak to mówią na wentyl, pompowane pompką, pompką po prostu. I jeszcze szyte. Nie takie gładkie tylko prosto… Po dwóch latach i tak dalej, zaczęły się ukazywać piłki, po prostu, normalne. Do kosza to dużo później przyszły piłki. Tylko były, po prostu, piłki skórzane. Boiska nie ma. Gruzy. No to trzeba, po prostu, ja opisałem te rzeczy… A ponieważ kotłownia na miejscu, wysypali żużel, no to z tego żużlu stopniowo, stopniowo, bieżnia. Rodzice mi pomogli zrobić skrzynię na skocznię. Piasek, nie piasek, to tam się taczkami woziło. I tak stopniowo człowiek bazę swoją przygotowywał. Proszę sobie wyobrazić, że ja tam zrobiłem lodowisko! Następna sprawa: natryski, no higiena…
Ponieważ zorientowałem się że tylko by w kopaną grali, tylko to było modne, w związku z tym postanowiłem - mimo że sam nie grałem i nie byłem zaangażowany, zainteresowany - wprowadzić piłkę ręczną. Bo nie potrzeba dużej przestrzeni do ćwiczeń, nie potrzeba ogromnego boiska… To na tej małej salce i tym małym boisku, po prostu, zacząłem wprowadzać. Początkowo młodzież buntowała się. I z tą piłką ręczną potem gdzieś trzeba wyjść, pokazać się. Między szkołami był prowadzony cykl zawodów. Międzyszkolne zawody sportowe. Centralnie opiekował się Szkolny Związek Sportowy. Był Centralny, był Wojewódzki, i był Dzielnicowy… I Szkolny Związek po prostu dopłacał do tego, a oprócz tego, w tych zawodach jak człowiek uczestniczył i jakieś wyniki wysokie już na szczeblu wojewódzkim [uzyskał] to organizowali… były organizowane obozy sportowe. I teraz, z tamtego środowiska parę osób wprowadziłem do pierwszej Ligi. Albo do AZS-u warszawskiego, albo do Skry-Warszawa. Choińska Ewa, Maciołek, potem Lipiński, Ogonowski i tak dalej... Po prostu są na listach jako pierwszoligowcy.
Anna Mizikowska: Początek lat 70. to przeprowadzka do nowej szkoły…
Wiesław Brengos: Bródno się rozbudowywało, rozbudowywało… I chciałem się przenieść w lepsze warunki. będą No to szkołę obok pobudowali, 275. Ale salka mała. Potem pobudowali 280. To ja biegałem i przyglądałem się - salka mała. No i zaczęli budować na Żuromińskiej szkołę. No, salka trochę większa bo 24, nie, 28 metrów… No i postanowili naszą szkołę zlikwidować, a nas wpuścić na Żuromińską, do nowej szkoły. I w nowym środowisku, no niestety: boisko ładne, ale gliniaste. Co zrobić? To załatwiłem forsę, 250 tysięcy złotych, przelali mi znajomi na komitet rodzicielski. No i firmę znalazłem, że zrobią.... Ale trzeba ściągnąć tę warstwę ziemi. Jak pan załatwi, to… Córka nawet taczki wywoziła!
W tym czasie, kiedy żeśmy na Żuromińskiej pracowali, zaczęli budować na Balkonowej szkołę z basenem. Szkoła o, po prostu, trochę innych parametrach i innym kształcie budowy, i tak dalej… No i w pierwszej…, jak to mówią, w planach, chcieli przenieść liceum z Tarchomina, 46., do tej szkoły i tam liceum zrobić. Ale znów zacząłem chodzić i mówić: “słuchajcie, jak liceum wejdzie, to sportowo pociechy nie będzie. Dobrze by było sportową szkołę, albo z klasami sportowymi zrobić”. No i okazuje się, władze dały się przekonać…
MWP: - To była pierwsza szkoła sportowa w tej dzielnicy?
WB: - Szkoły sportowej żadnej tam nie było [wcześniej]. No i potem do tej szkoły żeśmy, jak to mówią z Żuromińskiej na Balkonową na piechotę się przenosili…I tam, tę piłkę ręczną już, po prostu, rozwijało się, już na wyższym poziomie. Mistrzostwa i Warszawy klas młodszych się organizowało, i turnieje, i tym podobne... I z tej właśnie szkoły wyszła Zienkiewicz, wyszła Gniedziuk, Chomka… Najwyższy etap to było Mistrzostwo Polski. Dwa razy czwarte miejsce, 1976 rok, Poznań.
No, ale przy tej szkole jednocześnie i basen. Ale basen jeszcze nie był wykończony. No i teraz historia: basen ma być przy szkole. No i basen został oddany nie w 1976., a rok czy 2 lata później, bo jeszcze został wybudowany. I zostałem dyrektorem pływalni.
Basen, który został otwarty, był tylko dla szkół. Do zawodów nie nadawał się, po prostu. Bo specjalnie był zrobiony 5 cm krótszy. Nie 25 metrów, tylko 24 i z groszami. Żeby po prostu nie angażować ogólnie, na imprezy sportowe, bo wtedy zawody, i wtedy, no niestety, wykorzystują już nie dla młodzieży, tylko dla, jak to mówią, innych celów...
Anna Mizikowska: Całe nagranie relacji pana Wiesława Brengosa znajduje się w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.
Praskie Audiohistorie e01 "Gwiazdka'2020"
2020-12-18 10:10:09
Transkrypcja:
Praskie Audiohistorie. E01 „Gwiazdka’2020”
Anna Mizikowska: Za chwilę zabłyśnie pierwsza Gwiazdka… Te Święta będą pewnie trochę inne, niż zazwyczaj, bo w czasie pandemii.
W naszym Archiwum Historii Mówionej przechowujemy wspomnienia prażan o poprzednich takich wyjątkowych Wigiliach.
Mówi pani Elżbieta Piotrowska:
Elżbieta Piotrowska: W czasie okupacji, to Boże Narodzenie jedne, co ja tak dobrze pamiętam, to było biedne. Choinkę miałam, co prawda. Ale w papierkach to były nie cukierki, tylko zawinięte jakieś takie, czy patyczki, czy kamyczki, czy coś… Nie było…
Dopiero jak tata wrócił, w 1945 roku, no to już wtedy miałam prawdziwą choinkę. No, ale babcia zawsze się starała usmażyć dorsza. Dorsz kiedyś to była najtańsza ryba. To cały Grochów już na święta… Cały Grochów pachniał drożdżowym ciastem i tym dorszem, bo wszyscy smażyli dorsze, czy robili po grecku, czy robili tak smażone takie...Także każdy się starał i te święta, nawet z okupacji, to tak rodzinnie się spędzało.
Anna Mizikowska: Róża Karwecka i Elżbieta Jędrych-Pordes wspominają lata tuż po wojnie:
Róża Karwecka: Święta Bożego Narodzenia są takimi świętami najbardziej rodzinnymi. Prezenty wtedy były bardzo skromne, ale zawsze były bardzo cenne, wykonane przez rodziców najczęściej, ale żeśmy się wszyscy radowali z tego, co otrzymywaliśmy.
Zajmowałam się choinką, ubieraniem, zabawkami, robieniem zabawek. Na Skaryszewskiej był taki sklep, mydlarnia, w której można było kupić aniołka! Takiego wykonanego z krepiny. Krepina to był rarytas zaraz po wojnie. Robienie aniołka, aniołków, bo nie mógł być jeden, tylko trzeba było, żeby było kilka… No, oczywiście, kupione były ładniejsze. Ale babcia zawsze mówiła, że te, które ja robię to są najładniejsze. Czyli ja starałam się dla każdego zrobić takiego aniołka…
Elżbieta Jędrych-Pordes: Była choinka i był właśnie ten Mikołaj, który przyszedł i przez okno wrzucał… No pamiętam, oczywiście, dlatego że wtedy dostałam w prezencie pierwszą lalkę! To była z takiego tworzywa, różowa, bardzo piękna. I pierwsza! Ja wcześniej nie miałam lalki.
Ta lalka to było objawienie zupełnie. jakby z nieba spadła! Ja zresztą wierzyłam, że to Mikołaj przyniósł!
Anna Mizikowska: Pan Andrzej Wajda opowiedział o świętach w stanie wojennym:
Andrzej Wajda: To były rodzinne święta, także: ja, żona, syn, synowa i mama. Takie smętne święta, ale tym bardziej czuliśmy się zespoleni rodzinnie.
Cisza, pustka, bo blok, jedyny, stał w szczerym polu… Tutaj przecież było przedtem lotnisko, wokół porastały chaszcze… A my w tym ciepłym mieszkaniu, w enklawie rodzinnej.
Wigilia jest wieczerzą postną. A zatem grzyby do uszek, ciasto na uszka, pszenicę do kutii, mak i miód można było dostać bez kłopotu. No, rybę trzeba było wystać w kolejce, ale była. I smażona i w galarecie. Także właściwie wszystkie potrawy tradycyjne na stole się pojawiły. Na drugi dzień też była ta szynka, była gąska, można to było wystać.
Ja w pracy, syn w szkole, także nie mogliśmy zastąpić żony w kolejce...
Anna Mizikowska: Tym z Państwa, którzy jeszcze stoją w kolejce po brakujące anielskie włosy… Tym, którzy byli lub będą gośćmi Muzeum Warszawskiej Pragi, zespół Muzeum i Chór Kameralny Sirenes – rezydent naszego Muzeum przesyła dużo ciepła i kolędę!
Karolina Jusińska: Życzenia zdrowia i pogody ducha nabierają w te Święta szczególnego znaczenia. Życzymy zatem Państwu, i nam również, abyśmy - zahartowani wydarzeniami tego roku - weszli w 2021 rok w zdrowiu i z uśmiechem na twarzy.
Jolanta Wiśniewska: Wesołych, radosnych Świąt dla wszystkich! I żebyśmy mogli już wkrótce wyjść z domu i wspólnie odkrywać warszawską Pragę!
Aleksandra Karkowska - Rogińska: Dziecięcej radości z tych świątecznych dni!
Anna Wigura: Życzę Państwu, aby każdy z Państwa mógł przeżyć te święta po swojemu…
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik: I szczęśliwego Nowego Roku, który będzie okazją do wspaniałych spotkań, zachwytów, i inspiracji w Muzeum Warszawskiej Pragi!
[gra kolęda]
Anna Mizikowska: Kolęda "Gdy się Chrystus rodzi" w opracowaniu Stanisława Głowackiego. Realizatorzy nagrania: Jakub Niedźwiedź i Przemysław Kunda. Wykonanie Chór Kameralny Sirenes pod dyr. Magdaleny Gruziel. Nagranie pochodzi z płyty "Światłość. Polskie kolędy”
Praskie Audiohistorie Trailer
2020-12-11 15:42:29
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.
Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.
Podkast przygotowuje Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi,
z towarzyszeniem Zespołu Muzeum.