Praskie Audiohistorie

Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.

Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.

Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi

Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

Praskie Audiohistorie e15 Drzewa, które pamiętają
2021-04-06 00:10:06

Praskie Audiohistorie e15 Niedawno Stowarzyszenie „Z Siedzibą w Warszawie” wydało ciekawą książkę: „Drzewa Warszawy. Przewodnik po wybranych, ważnych drzewach Warszawy”. Autorkami i autorami tej publikacji są Katarzyna Kuzko Zwierz – kierowniczka Muzeum Warszawskiej Pragi, Ewa Kalnoj-Ziajkowska – do niedawna współtworząca nasz praski zespół a także Paweł Dunin-Wąsowicz, Mateusz Korbik i Marek Piwowarski. Projekt jest współfinansowany przez m.st. Warszawa, dofinansowany także ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z Funduszu Promocji Kultury. I jest dostępny za darmo w Internecie! Link znajdą Państwo w transkrypcji tego odcinka. http://www.wwarszawie.org.pl/files/drzewa-warszawy.pdf 36 drzew, 36 żywych, zielonych świadków historii. Wybrałam dla państwa opowieść o powstaniu Parku Skaryszewskiego… Posłuchajcie: Topole białe to jedne z najbardziej charakterystycznych drzew Warszawy. Często krzyżują się z innymi gatunkami, np. osiką, tworząc całą gamę form o konarach czasem bardzo jasnych, czasem zupełnie ciemnych. Ich charakterystyczną cechą są kutnerowate liście, od której biorą swoją nazwę. Ich czyste formy najlepiej podziwiać na warszawskich łęgach wiślanych, ale spotkać je można niemal we wszystkich dzielnicach, w tym często położonych daleko od Wisły… Na terenie parku Skaryszewskiego topoli białych jest kilka. Można na nie trafić nad Jeziorem Kamionkowskim, a także przy arterii okalającej park od strony alei Zielenieckiej. Ta wybrana na potrzeby niniejszej publikacji rośnie od strony Ronda Waszyngtona przy głównej alei przecinającej park na pół. Jest najbardziej okazała, co jednoznacznie sugeruje jej rolę świadkini organizacji parku i jego przemian. Zanim powstał park Skaryszewski na tych terenach rozciągały się łąki, służące okolicznym mieszkańcom do wypasania bydła. W jego nazwie zachowało się odwołanie do pobliskiego miasteczka Skaryszew, do którego tereny te należały, zanim stopił się z Pragą i został włączony w obręb Warszawy. Na początku XX wieku za zgodą zarządu miasta Franciszek Szanior, główny ogrodnik Warszawy, zaprojektował w tej lokalizacji park miejski, mający stanowić atrakcyjną przestrzeń rekreacyjno- -wypoczynkową. Była to część projektu modernizacyjnego. Równolegle z parkiem powstawał tzw. trzeci most (wówczas most imienia cara Mikołaja II, dziś Poniatowskiego) oraz stworzono plany parcelacyjne Saskiej Kępy, która następnie wraz z Grochowem i innymi obszarami w 1916 roku została włączona w granice miasta. Park oficjalnie oddano do użytku w tym samym roku, choć zmieniał się jeszcze przez kolejne lata. Działo się to między innymi za sprawą utworzenia w 1926 roku 62 ogrodów różanego i daliowego oraz wprowadzenia w jego przestrzeń w 1929 roku rzeźb wybitnych artystów, m.in. Rytmu Henryka Kuny czy Kąpiącej się Olgi Niewskiej. Teren przeznaczony na park był płaski, zalewany przez Wisłę, wymagał zatem przeprowadzenia poważnych robót ziemnych. Rozpoczęto je jeszcze w 1905 roku, a do ich wykonywania miasto zatrudniało osoby pozostające bez pracy. Projekt Szaniora przewidywał podniesienie terenu i utworzenie atrakcyjnej kompozycji, łączącej różnorodne przykłady polskiego krajobrazu. Główna aleja, przeznaczona zarówno dla spacerowiczów, jak i pojazdów konnych, biegła od wejścia przy dzisiejszym Rondzie Waszyngtona, w kierunku Jeziora Kamionkowskiego i ulicy Grochowskiej. Przecinała ją obwodnica w kształcie elipsy. Wyznaczono też liczne trasy spacerowe. Symetrycznie po obu stronach głównej osi parku Szanior zaprojektował dwa większe stawy, a w ich sąsiedztwie wzniesienia z punktami widokowymi. W sumie na terenie parku powstały cztery różnej wielkości i różnego kształtu sztuczne zbiorniki wodne połączone ze sobą i z łachą wiślaną rowami, co dało możliwość utworzenia wysepek i mostków nadających całości nieco romantycznego charakteru. Jesienią tego samego roku rozpoczęto nasadzenia drzew i krzewów, kontynuowane w kolejnych latach. Najprawdopodobniej w tym właśnie czasie przy głównej alei pojawiła się topola biała. Jest ona w Polsce gatunkiem pospolitym, występującym głównie na terenach nadrzecznych. Kora na starszych drzewach jest gładka, szarawobiała, u nasady pni spękana i czarna. Górna strona liści jest ciemnozielona, natomiast dolna biało- lub szarofilcowata, od czego bierze się nazwa tego gatunku. Dwa wybrane okazy topoli białej w Parku Skaryszewskim mają korony o średnicy 23 m i 18 m, odpowiednio obwody pni: ok. 572 cm i 486 cm i wysokość 30 m i 36 m. Rosną od około 115 lat! Idźcie na spacer, poszukajcie tych drzew! Przewodnik podpowiada jeszcze jedną topolę – pomnik przyrody przy Brukselskiej 26, na Saskiej Kępie… Wiosna to najlepszy czas na spacer z przewodnikiem „Drzewa Warszawy”… W tle wykorzystano nagranie efektów dźwiękowych z BBC Sound Effects.
Praskie Audiohistorie e15
Niedawno Stowarzyszenie „Z Siedzibą w Warszawie” wydało ciekawą książkę: „Drzewa Warszawy. Przewodnik po wybranych, ważnych drzewach Warszawy”.
Autorkami i autorami tej publikacji są Katarzyna Kuzko Zwierz – kierowniczka Muzeum Warszawskiej Pragi, Ewa Kalnoj-Ziajkowska – do niedawna współtworząca nasz praski zespół a także Paweł Dunin-Wąsowicz, Mateusz Korbik i Marek Piwowarski.
Projekt jest współfinansowany przez m.st. Warszawa, dofinansowany także ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z Funduszu Promocji Kultury.
I jest dostępny za darmo w Internecie! Link znajdą Państwo w transkrypcji tego odcinka. http://www.wwarszawie.org.pl/files/drzewa-warszawy.pdf
36 drzew, 36 żywych, zielonych świadków historii. Wybrałam dla państwa opowieść o powstaniu Parku Skaryszewskiego… Posłuchajcie:
Topole białe to jedne z najbardziej charakterystycznych drzew Warszawy. Często krzyżują się z innymi gatunkami, np. osiką, tworząc całą gamę form o konarach czasem bardzo jasnych, czasem zupełnie ciemnych.
Ich charakterystyczną cechą są kutnerowate liście, od której biorą swoją nazwę. Ich czyste formy najlepiej podziwiać na warszawskich łęgach wiślanych, ale spotkać je można niemal we wszystkich dzielnicach, w tym często położonych daleko od Wisły…
Na terenie parku Skaryszewskiego topoli białych jest kilka.
Można na nie trafić nad Jeziorem Kamionkowskim, a także przy arterii okalającej park od strony alei Zielenieckiej. Ta wybrana na potrzeby niniejszej publikacji rośnie od strony Ronda Waszyngtona przy głównej alei przecinającej park na pół. Jest najbardziej okazała, co jednoznacznie sugeruje jej rolę świadkini organizacji parku i jego przemian.
Zanim powstał park Skaryszewski na tych terenach rozciągały się łąki, służące okolicznym mieszkańcom do wypasania bydła. W jego nazwie zachowało się odwołanie do pobliskiego miasteczka Skaryszew, do którego tereny te należały, zanim stopił się z Pragą i został włączony w obręb Warszawy.
Na początku XX wieku za zgodą zarządu miasta Franciszek Szanior, główny ogrodnik Warszawy, zaprojektował w tej lokalizacji park miejski, mający stanowić atrakcyjną przestrzeń rekreacyjno- -wypoczynkową. Była to część projektu modernizacyjnego. Równolegle z parkiem powstawał tzw. trzeci most (wówczas most imienia cara Mikołaja II, dziś Poniatowskiego) oraz stworzono plany parcelacyjne Saskiej Kępy, która następnie wraz z Grochowem i innymi obszarami w 1916 roku została włączona w granice miasta.
Park oficjalnie oddano do użytku w tym samym roku, choć zmieniał się jeszcze przez kolejne lata. Działo się to między innymi za sprawą utworzenia w 1926 roku 62 ogrodów różanego i daliowego oraz wprowadzenia w jego przestrzeń w 1929 roku rzeźb wybitnych artystów, m.in. Rytmu Henryka Kuny czy Kąpiącej się Olgi Niewskiej.
Teren przeznaczony na park był płaski, zalewany przez Wisłę, wymagał zatem przeprowadzenia poważnych robót ziemnych. Rozpoczęto je jeszcze w 1905 roku, a do ich wykonywania miasto zatrudniało osoby pozostające bez pracy.
Projekt Szaniora przewidywał podniesienie terenu i utworzenie atrakcyjnej kompozycji, łączącej różnorodne przykłady polskiego krajobrazu.
Główna aleja, przeznaczona zarówno dla spacerowiczów, jak i pojazdów konnych, biegła od wejścia przy dzisiejszym Rondzie Waszyngtona, w kierunku Jeziora Kamionkowskiego i ulicy Grochowskiej. Przecinała ją obwodnica w kształcie elipsy. Wyznaczono też liczne trasy spacerowe.
Symetrycznie po obu stronach głównej osi parku Szanior zaprojektował dwa większe stawy, a w ich sąsiedztwie wzniesienia z punktami widokowymi. W sumie na terenie parku powstały cztery różnej wielkości i różnego kształtu sztuczne zbiorniki wodne połączone ze sobą i z łachą wiślaną rowami, co dało możliwość utworzenia wysepek i mostków nadających całości nieco romantycznego charakteru.
Jesienią tego samego roku rozpoczęto nasadzenia drzew i krzewów, kontynuowane w kolejnych latach. Najprawdopodobniej w tym właśnie czasie przy głównej alei pojawiła się topola biała.
Jest ona w Polsce gatunkiem pospolitym, występującym głównie na terenach nadrzecznych. Kora na starszych drzewach jest gładka, szarawobiała, u nasady pni spękana i czarna. Górna strona liści jest ciemnozielona, natomiast dolna biało- lub szarofilcowata, od czego bierze się nazwa tego gatunku.
Dwa wybrane okazy topoli białej w Parku Skaryszewskim mają korony o średnicy 23 m i 18 m, odpowiednio obwody pni: ok. 572 cm i 486 cm i wysokość 30 m i 36 m. Rosną od około 115 lat!
Idźcie na spacer, poszukajcie tych drzew! Przewodnik podpowiada jeszcze jedną topolę – pomnik przyrody przy Brukselskiej 26, na Saskiej Kępie…
Wiosna to najlepszy czas na spacer z przewodnikiem „Drzewa Warszawy”…
W tle wykorzystano nagranie efektów dźwiękowych z BBC Sound Effects.

Praskie Audiohistorie e14 Wielkanoc
2021-03-30 00:10:03

Praskie Audiohistorie e14 Wielkanoc Anna Mizikowska: Za chwilę Święta Wielkiej Nocy. W dzisiejszym odcinku podcastu dawni mieszkańcy prawobrzeżnej Warszawy opowiadają o nieco innym świętowaniu, niż dzisiejsze… Ewa Kutrzebska, AHM: Na wielkanocne śniadanie dawniej, tak jak ja słyszałam, rodzina zawsze spotykała się na Rezurekcji, a potem do jednej rodziny wszystko na śniadanie szło. Oczywiście na Wielkanoc musiały być wybuchy, procesje. No to takie, musiało być jak, bo Rezurekcja no to musiało im więcej tam chłopcy podłożą no to oczywiście lepiej. Przychodził ksiądz, no i mówił tak: "Kapiszony, pistolety tu na ziemię, żaden nie wejdzie! Przemycili czasem coś, jakieś wybuchy były… Mieczysław Podczaski, AHM: Strzelaliśmy z karbidu cały czas. Karbid używali kiedyś do spawania. Rzucało się go do puszki po farbie, z tyłu robiło się dziurkę, pluło lub sikało żeby karbid zaczął wytwarzać gaz. Zapałką się to podpalało, puszkę trzymało się pod nogą. Huk był jak cholera, denko wyskakiwało z olbrzymim hukiem, tak się robiło wystrzały, to było nagminne, wszyscy z tego strzelali. Na Wielkanoc się z tego strzelało. Przed Wielkanocą brało się klucze do domu, od szafy, bo klucze miały dziurkę w środku i z klucza strzelaliśmy. Brało się ten klucz, zapałki i draskę po czasie zdrapywało się do dziurki. Wkładało się gwóźdź, na sznurku się go miało ten klucz z gwoździem. Huk był jak cholera. Kalichlorek… kupowało się saletrę i jeszcze coś, robiło się takie piguły z materiału i kamienie do tego. Donata Blitek, AHM: Wielkanoc to samo. Śniadanie... no, to już była orgia mięs, wędlin, no bo to raczej było na zimno śniadanie. No i jajek na twardo, które do dnia dzisiejszego zresztą. Przecież się święci... matka zawsze szła ze mną w tym, na Kamionek właśnie, do kościoła – było święcone. Elżbieta Piotrowska, AHM: Na Wielkanoc co jedynie pamiętam, to tego nie zapomnę: teraz mój Grochów to niczym nie pachnie! A tu właśnie, jeszcze na Paca mieszkałam, to był zapach gotowanej szynki! Takiej wędzonej, prawdziwej! Bo kiedyś te szynki to były takie: cała z kością, cała – taki pośladek można powiedzieć, od tej… No i ciastem drożdżowym! Tymi zapachami, aromatami! Także na Wielkanoc leciałam z palemką na plac Szembeka, do kościoła… Później leciałam na plac Szembeka ze święconką… Ewa Piasecka-Kudłacik, AHM: Wielkanoc, cały dom, duża chałupa obchodzimy... lany poniedziałek oczywiście. Obchodzili wszyscy i wszyscy myśleli jak to też by ubarwić. Mój rodzony ojciec potrafił wejść na stromy dach, wieńczący budynek, żeby przenieść, przeszedłszy okrakiem po szczycie, wylać wiadro wody na sąsiadkę stojącą na balkonie i niespodziewającą się tego. Jeden z sąsiadów przyniósł któregoś roku, to się chyba nazywa hydronetka, nie wiem, coś takiego, co pompuje wodę. I do śmiejącego się zza zamkniętego okna sąsiada wlać przez szparę kilkadziesiąt litrów wody. A i to wszystko razem było robione. Zbigniew Gajowniczek, AHM: Otóż w 1943 roku ulicą Stalową przejeżdżał oddział, zmotoryzowany oddział Niemców. To były samochody ciężarowe – z tyłu takie samochody miały z przodu koła, z tyłu gąsienice, załadowane jakimś sprzętem, to wszystko było. I oni mieli... To było w Wielkanoc. Chyba drugi dzień świąt, bo był lany poniedziałek. Oni tak sobie stanęli wzdłuż całej ulicy Stalowej. Jest samochód za samochodem, jakiś tam transporter na czele tam był, jakiś tam transportery te takie niemiecki. I co było ciekawe, że nasi, jak zobaczyli, że Niemcy, bo oni stanęli i tam wychodzili z tego, z szoferek, z kabiny… A nasi jak to w lany poniedziałek w każdej bramie była zawsze te, jakiś kran, jakaś pompa, jakaś woda. No i nasi wzięli kubełki z wodą i tych Niemców chlup! Po nich! No to Niemcy zawsze mieli te kubły przy tych transportach samochodowych również! Lecieli do bramy, pompowali i była bitwa na wodę. Niemożliwa! Ja pamiętam z kolegą na 3. piętrze, on tak mieszkał właśnie od strony Stalowej na 3. piętrze, to myśmy też tak samo kubełki wody i z góry na nich leli. I ze wszystkich stron na tych Niemców szła woda, prawda. Niemcy byli zmoczeni dokładnie, ale wszystko było na „hahaha” i na wesoło. Nikt się nie obraził, nikt nie strzelał, nikt nie tego. To było ciekawe zdarzenie… Anna Mizikowska: W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi wspominali kolejno: Ewa Kutrzebska, Mieczysław Podczaski, Donata Blitek, Elżbieta Piotrowska, Ewa Piasecka-Kudłacik i Zbigniew Gajowniczek. Wszystkim Państwu życzymy zdrowych, spokojnych Świąt Wielkiej Nocy!
Praskie Audiohistorie e14 Wielkanoc
Anna Mizikowska: Za chwilę Święta Wielkiej Nocy. W dzisiejszym odcinku podcastu dawni mieszkańcy prawobrzeżnej Warszawy opowiadają o nieco innym świętowaniu, niż dzisiejsze…
Ewa Kutrzebska, AHM: Na wielkanocne śniadanie dawniej, tak jak ja słyszałam, rodzina zawsze spotykała się na Rezurekcji, a potem do jednej rodziny wszystko na śniadanie szło.
Oczywiście na Wielkanoc musiały być wybuchy, procesje. No to takie, musiało być jak, bo Rezurekcja no to musiało im więcej tam chłopcy podłożą no to oczywiście lepiej. Przychodził ksiądz, no i mówił tak: "Kapiszony, pistolety tu na ziemię, żaden nie wejdzie! Przemycili czasem coś, jakieś wybuchy były…
Mieczysław Podczaski, AHM: Strzelaliśmy z karbidu cały czas. Karbid używali kiedyś do spawania. Rzucało się go do puszki po farbie, z tyłu robiło się dziurkę, pluło lub sikało żeby karbid zaczął wytwarzać gaz. Zapałką się to podpalało, puszkę trzymało się pod nogą. Huk był jak cholera, denko wyskakiwało z olbrzymim hukiem, tak się robiło wystrzały, to było nagminne, wszyscy z tego strzelali. Na Wielkanoc się z tego strzelało.
Przed Wielkanocą brało się klucze do domu, od szafy, bo klucze miały dziurkę w środku i z klucza strzelaliśmy. Brało się ten klucz, zapałki i draskę po czasie zdrapywało się do dziurki. Wkładało się gwóźdź, na sznurku się go miało ten klucz z gwoździem. Huk był jak cholera. Kalichlorek… kupowało się saletrę i jeszcze coś, robiło się takie piguły z materiału i kamienie do tego.
Donata Blitek, AHM: Wielkanoc to samo. Śniadanie... no, to już była orgia mięs, wędlin, no bo to raczej było na zimno śniadanie. No i jajek na twardo, które do dnia dzisiejszego zresztą. Przecież się święci... matka zawsze szła ze mną w tym, na Kamionek właśnie, do kościoła – było święcone.
Elżbieta Piotrowska, AHM: Na Wielkanoc co jedynie pamiętam, to tego nie zapomnę: teraz mój Grochów to niczym nie pachnie! A tu właśnie, jeszcze na Paca mieszkałam, to był zapach gotowanej szynki! Takiej wędzonej, prawdziwej! Bo kiedyś te szynki to były takie: cała z kością, cała – taki pośladek można powiedzieć, od tej… No i ciastem drożdżowym! Tymi zapachami, aromatami! Także na Wielkanoc leciałam z palemką na plac Szembeka, do kościoła… Później leciałam na plac Szembeka ze święconką…
Ewa Piasecka-Kudłacik, AHM: Wielkanoc, cały dom, duża chałupa obchodzimy... lany poniedziałek oczywiście. Obchodzili wszyscy i wszyscy myśleli jak to też by ubarwić. Mój rodzony ojciec potrafił wejść na stromy dach, wieńczący budynek, żeby przenieść, przeszedłszy okrakiem po szczycie, wylać wiadro wody na sąsiadkę stojącą na balkonie i niespodziewającą się tego. Jeden z sąsiadów przyniósł któregoś roku, to się chyba nazywa hydronetka, nie wiem, coś takiego, co pompuje wodę. I do śmiejącego się zza zamkniętego okna sąsiada wlać przez szparę kilkadziesiąt litrów wody. A i to wszystko razem było robione.
Zbigniew Gajowniczek, AHM: Otóż w 1943 roku ulicą Stalową przejeżdżał oddział, zmotoryzowany oddział Niemców. To były samochody ciężarowe – z tyłu takie samochody miały z przodu koła, z tyłu gąsienice, załadowane jakimś sprzętem, to wszystko było. I oni mieli... To było w Wielkanoc. Chyba drugi dzień świąt, bo był lany poniedziałek. Oni tak sobie stanęli wzdłuż całej ulicy Stalowej. Jest samochód za samochodem, jakiś tam transporter na czele tam był, jakiś tam transportery te takie niemiecki. I co było ciekawe, że nasi, jak zobaczyli, że Niemcy, bo oni stanęli i tam wychodzili z tego, z szoferek, z kabiny… A nasi jak to w lany poniedziałek w każdej bramie była zawsze te, jakiś kran, jakaś pompa, jakaś woda. No i nasi wzięli kubełki z wodą i tych Niemców chlup! Po nich! No to Niemcy zawsze mieli te kubły przy tych transportach samochodowych również! Lecieli do bramy, pompowali i była bitwa na wodę. Niemożliwa! Ja pamiętam z kolegą na 3. piętrze, on tak mieszkał właśnie od strony Stalowej na 3. piętrze, to myśmy też tak samo kubełki wody i z góry na nich leli. I ze wszystkich stron na tych Niemców szła woda, prawda. Niemcy byli zmoczeni dokładnie, ale wszystko było na „hahaha” i na wesoło. Nikt się nie obraził, nikt nie strzelał, nikt nie tego. To było ciekawe zdarzenie…
Anna Mizikowska: W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi wspominali kolejno: Ewa Kutrzebska, Mieczysław Podczaski, Donata Blitek, Elżbieta Piotrowska, Ewa Piasecka-Kudłacik i Zbigniew Gajowniczek.
Wszystkim Państwu życzymy zdrowych, spokojnych Świąt Wielkiej Nocy!

Praskie Audiohistorie e13 Dom na Świeżej
2021-03-23 00:10:10

Praskie Audiohistorie: Dom na Świeżej Anna Mizikowska: Muzeum Pragi zbiera historię mówioną od 2008 roku. Spotykamy się z ludźmi pamiętającymi dawną prawobrzeżną Warszawę i rozmawiamy, rozmawiamy… Nagrane wspomnienia trafiają potem na wystawy, są cytowane w pracach naukowych i w książkach. Są też podstawą tego podkastu. W 2011 roku nasza dokumentalistka, Aleksandra Sadokierska, trafiła na świetnego świadka historii: spotkała się z panem Mieczysławem Gajdą. Ten osiemdziesięcioletni aktor potrafił opowiadać! Zbudował na nowo nieistniejący już dom swojego dzieciństwa z przełomu lat 30. i 40., przywołał z pamięci dawnych sąsiadów… Na dodatek mówił tak dobrze znanym głosem - tym samym, co dubbingowany przez Niego smerf Ważniak! Musieliśmy to nagranie wykorzystać! Przez trzy lata trwały prace nad interaktywną aplikacją, w której opowieść Mieczysława Gajdy zamieniła się w 27 animacji. Autorami tej aplikacji są: Jan Rusiński, absolwenci Pracowni Ilustracji warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i przyjaciele Fundacji ILLUSRO imienia Zygmunta Januszewskiego. Z ramienia Muzeum rzecz zorganizowały Katarzyna Kuzko i Jolanta Wiśniewska. W 2017 roku udostępniliśmy Państwu ten wyjątkowy eksponat - interaktywną historię opowiedzianą, “Dom na Świeżej” - na głównej trasie zwiedzania naszego Muzeum… I w tym samym roku ten eksponat został zaprezentowany jako pełnoprawne dzieło sztuki na wystawie “Życie. Instrukcja” w warszawskiej Zachęcie! Mam nadzieję, że po lockdownie przyjdą państwo do Muzeum Pragi i odszukają “Dom na Świeżej”. Tymczasem zapraszam do wysłuchania fragmentów opowiesci Mieczysława Gajdy... Mieczysław Gajda, AHM: Wchodziło się w tą ulicę Kamienną, ona dochodziła do Szwedzkiej, fabryka mydła tam była: Schichta. Szwedzką kawałeczek, Bródnowska. Bródnowska dochodziła z powrotem do 11 Listopada. Naprzeciwko koszary, carskie jeszcze. Czyli taki czworobok… I między Bródnowską a Kamienną mała wąska uliczka, na której stały mój dom, w którym mieszkałem i potem był kawałek muru i był duży ogród. I to cała ulica. Dom, w którym mieszkałem, był dużym, bardzo ładnym drewniakiem. Ładna, drewniana architektura, 7 okien na górze, 7 na dole. I okiennice, z wyciętym, oczywiście, serduszkiem. Nad oknami były, nazwijmy to elegancko, tympanony. Takie trójkąciki z drzewa, takie powycinane ząbki były. Spadzisty dach, rynny ładne… I wejście jedno do domu, od podwórka. Przed wejściem leżał ogromny, płaski kamień. I to był próg taki, wycieraczka. Panna Stasia siedziała, żeby ją słońce nie raziło. Śliczna była, maleńka, pięknie uczesana, taka a la Orzeszkowa, z grzebieniami i z warkoczykami. Miała takie śliczne... Drobniutka, mała, zgrabna. Ojciec był szewc, miała buciki sznurowane tak do pół-łydeczki, maleńkie nóżki, rączki. Śliczna, ładna była, tylko wszyscy mówili: No, staruszka! I maluje się! No ona się maluje! To niemożliwe, żeby miała to z własnej cery!”. Grzybowscy, Wandzia i Czesio. Grzybowski chciał zamordować swoją własną żonę, że go zdradziła z tym węglarzem garbatym z Bródnowskiej. Na Bródnowskiej węgiel sprzedawał i drewno, i takie wiązeczki, drzazgi na rozpałkę. I się rozeszła plotka… Grzybowska była ładna, włosy miała piękne - połowę jej prawie wyrwał. Ciągnął ją po schodach za włosy. I stanął pod studnią, takie wygłosił (skrót pani powiem tylko) przemówienie: - Panie proszone są na parapeta (bo panie zza…, takie firanki do połowy okien, to się nazywały zazdrostki i kobity zza zazdrostek były)… - Panie proszone są na parapeta. Wszystkie, wszystkie, chodźcie kobitki, bo coś mam ważnego do powiedzenia - był w kapeluszu, bo się ubrał, zdejmował kapelusz i mówi: - W imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego, Amen. Jak kur… złapię za włosy, to uduszę! Skopię i nogami zmiażdżę! Że mnie puściła z tym węglarzem. A jeżeli tego nie zrobię, to żeby jedynego mojego syna, Heńka, tramwaj na naszej ulicy rozjechał na drobne miazgę!”, „Panie Grzybowski, niech pan nie bluźni! Przecież to jeden syn pana, pierworodny!”, „Przysięgam jeszcze raz, że jak kur… nie zabiję, niech syna tramwaj na naszej ulicy! Tylko że na naszej ulicy nie jeździł tramwaj. Nic nie jeździło. Czasami fura, to była mała uliczka. Ale zobaczył Matkę Boską, która mu tak palcem groziła. I poszedł do Bucińskiego. Jego żona była, Jania, pod stołem schowana… I on uklękł, przeżegnał się, że jej nie zrobi krzywdy, tylko ją przebłaga: - Żebyście idźcie kobity i ją znajdźcie! - no to Bucińska: My nie musimy chodzić, wyjdź, Jania, spod stołu... Obok nich mieszkała pani Helenka Dąbkowska, malarka, ze swoją mamą. Bardzo utalentowana. Tam wisi portret mojego ojca, przez nią namalowany. I ona malowała, na przykład na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. U pana Skrzypczaka się kupowało, on prowadził sklep piśmienny, takie kartony do rysowania. Brzytwą starą ona wycinała taką pocztówkę złożoną, taką podwójną. Tak jak, tak jak, o, tak jak tu są pocztówki, o, taki kartonik złożony. Na wierzchu było tylko napisane pięknie tuszem czarnym, ona miała piękny charakter pisma kaligraficzny: „Wesołych świąt Bożego Narodzenia”. A tu się otwierało, tu było miejsce na napis, a tu była szopka przez nią namalowana. Szopka, oczywiście przy szopce stali żołnierze polscy – huzar, ułan księcia Poniatowskiego i żołnierz polski. I z flagą. I za żłobkiem stał anioł, który miał na piersiach orła w koronie wyhaftowanego, jakby namalowanego. A na Wielkanoc to był grób, otwierający się, pęknięty kamień i z tego kamienia wyfruwał pan Jezus w długiej szacie, na tle orła, tak jakby na skrzydłach orła był zawieszony. Rękami się trzymał, orzeł wylatywał w górę, a tu na dole ta szata się tak kłębiła. I oczywiście przy grobie był marszałek Józef Piłsudski i dwóch żołnierzy polskich. I myśmy to roznosili po Pradze, a starsi to nawet na Warszawę jeździli i roznosili w tornistrze, w worku na kapcie – dzieciaka nikt nie zaczepił. I na samym rogu pani Baranowska, której mąż zginął i jej teściowa, żebraczka – babcia Stanceska, która była alfabetką. Zawsze mnie wołała: - Pisarcyk, chodź jeno, zobacz, paznokcie mi kwitną - bo takie miała białe punkciki na paznokciach - To mówię: „To krew świżo”, - „Paznokcie... jesce pozyje, jesce się pomodlę za tyle ludzi, zrestą nieboscyków stale przybywa. Weź kajet i pis. Na msę przenajświętszom ofiarę ofiarowuję za: Franciszka Stanceskiego, Eugenię Stanceską razem. - bo to byli jej rodzice… - Mówi teraz: „Franciska Stanceskiego, Eugenię Stanceską oddzielnie...” – intencje. No i całe takie wymieniała i chodziła. I pani Baranowska miała właśnie ten patefon drewniany z tubą, ale ona go nie dała nigdy ani na korytarz, ani na podwórko, tylko w oknie go ustawiała. A Stanceska przy samym tym drewnianym kościółku po prawej stronie miała swój stołeczek… Tak się pięknie modliła, że ludzie jej szukali po cmentarzu… Ci wszyscy ludzie, których już tyle lat nie ma… Wszyscy są w mojej pamięci…
Praskie Audiohistorie: Dom na Świeżej

Anna Mizikowska: Muzeum Pragi zbiera historię mówioną od 2008 roku. Spotykamy się z ludźmi pamiętającymi dawną prawobrzeżną Warszawę i rozmawiamy, rozmawiamy… Nagrane wspomnienia trafiają potem na wystawy, są cytowane w pracach naukowych i w książkach. Są też podstawą tego podkastu.
W 2011 roku nasza dokumentalistka, Aleksandra Sadokierska, trafiła na świetnego świadka historii: spotkała się z panem Mieczysławem Gajdą. Ten osiemdziesięcioletni aktor potrafił opowiadać! Zbudował na nowo nieistniejący już dom swojego dzieciństwa z przełomu lat 30. i 40., przywołał z pamięci dawnych sąsiadów… Na dodatek mówił tak dobrze znanym głosem - tym samym, co dubbingowany przez Niego smerf Ważniak!
Musieliśmy to nagranie wykorzystać! Przez trzy lata trwały prace nad interaktywną aplikacją, w której opowieść Mieczysława Gajdy zamieniła się w 27 animacji.
Autorami tej aplikacji są: Jan Rusiński, absolwenci Pracowni Ilustracji warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i przyjaciele Fundacji ILLUSRO imienia Zygmunta Januszewskiego. Z ramienia Muzeum rzecz zorganizowały Katarzyna Kuzko i Jolanta Wiśniewska.
W 2017 roku udostępniliśmy Państwu ten wyjątkowy eksponat - interaktywną historię opowiedzianą, “Dom na Świeżej” - na głównej trasie zwiedzania naszego Muzeum…
I w tym samym roku ten eksponat został zaprezentowany jako pełnoprawne dzieło sztuki na wystawie “Życie. Instrukcja” w warszawskiej Zachęcie!
Mam nadzieję, że po lockdownie przyjdą państwo do Muzeum Pragi i odszukają “Dom na Świeżej”. Tymczasem zapraszam do wysłuchania fragmentów opowiesci Mieczysława Gajdy...
Mieczysław Gajda, AHM: Wchodziło się w tą ulicę Kamienną, ona dochodziła do Szwedzkiej, fabryka mydła tam była: Schichta. Szwedzką kawałeczek, Bródnowska. Bródnowska dochodziła z powrotem do 11 Listopada. Naprzeciwko koszary, carskie jeszcze. Czyli taki czworobok… I między Bródnowską a Kamienną mała wąska uliczka, na której stały mój dom, w którym mieszkałem i potem był kawałek muru i był duży ogród. I to cała ulica.
Dom, w którym mieszkałem, był dużym, bardzo ładnym drewniakiem. Ładna, drewniana architektura, 7 okien na górze, 7 na dole. I okiennice, z wyciętym, oczywiście, serduszkiem. Nad oknami były, nazwijmy to elegancko, tympanony. Takie trójkąciki z drzewa, takie powycinane ząbki były. Spadzisty dach, rynny ładne… I wejście jedno do domu, od podwórka. Przed wejściem leżał ogromny, płaski kamień. I to był próg taki, wycieraczka.
Panna Stasia siedziała, żeby ją słońce nie raziło. Śliczna była, maleńka, pięknie uczesana, taka a la Orzeszkowa, z grzebieniami i z warkoczykami. Miała takie śliczne... Drobniutka, mała, zgrabna. Ojciec był szewc, miała buciki sznurowane tak do pół-łydeczki, maleńkie nóżki, rączki. Śliczna, ładna była, tylko wszyscy mówili: No, staruszka! I maluje się! No ona się maluje! To niemożliwe, żeby miała to z własnej cery!”.
Grzybowscy, Wandzia i Czesio. Grzybowski chciał zamordować swoją własną żonę, że go zdradziła z tym węglarzem garbatym z Bródnowskiej. Na Bródnowskiej węgiel sprzedawał i drewno, i takie wiązeczki, drzazgi na rozpałkę. I się rozeszła plotka…
Grzybowska była ładna, włosy miała piękne - połowę jej prawie wyrwał. Ciągnął ją po schodach za włosy. I stanął pod studnią, takie wygłosił (skrót pani powiem tylko) przemówienie: - Panie proszone są na parapeta (bo panie zza…, takie firanki do połowy okien, to się nazywały zazdrostki i kobity zza zazdrostek były)…
- Panie proszone są na parapeta. Wszystkie, wszystkie, chodźcie kobitki, bo coś mam ważnego do powiedzenia - był w kapeluszu, bo się ubrał, zdejmował kapelusz i mówi:
- W imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego, Amen. Jak kur… złapię za włosy, to uduszę! Skopię i nogami zmiażdżę! Że mnie puściła z tym węglarzem. A jeżeli tego nie zrobię, to żeby jedynego mojego syna, Heńka, tramwaj na naszej ulicy rozjechał na drobne miazgę!”, „Panie Grzybowski, niech pan nie bluźni! Przecież to jeden syn pana, pierworodny!”, „Przysięgam jeszcze raz, że jak kur… nie zabiję, niech syna tramwaj na naszej ulicy!
Tylko że na naszej ulicy nie jeździł tramwaj. Nic nie jeździło. Czasami fura, to była mała uliczka.
Ale zobaczył Matkę Boską, która mu tak palcem groziła. I poszedł do Bucińskiego. Jego żona była, Jania, pod stołem schowana… I on uklękł, przeżegnał się, że jej nie zrobi krzywdy, tylko ją przebłaga:
- Żebyście idźcie kobity i ją znajdźcie!
- no to Bucińska: My nie musimy chodzić, wyjdź, Jania, spod stołu...
Obok nich mieszkała pani Helenka Dąbkowska, malarka, ze swoją mamą. Bardzo utalentowana. Tam wisi portret mojego ojca, przez nią namalowany.
I ona malowała, na przykład na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. U pana Skrzypczaka się kupowało, on prowadził sklep piśmienny, takie kartony do rysowania. Brzytwą starą ona wycinała taką pocztówkę złożoną, taką podwójną. Tak jak, tak jak, o, tak jak tu są pocztówki, o, taki kartonik złożony. Na wierzchu było tylko napisane pięknie tuszem czarnym, ona miała piękny charakter pisma kaligraficzny: „Wesołych świąt Bożego Narodzenia”. A tu się otwierało, tu było miejsce na napis, a tu była szopka przez nią namalowana. Szopka, oczywiście przy szopce stali żołnierze polscy – huzar, ułan księcia Poniatowskiego i żołnierz polski. I z flagą. I za żłobkiem stał anioł, który miał na piersiach orła w koronie wyhaftowanego, jakby namalowanego.
A na Wielkanoc to był grób, otwierający się, pęknięty kamień i z tego kamienia wyfruwał pan Jezus w długiej szacie, na tle orła, tak jakby na skrzydłach orła był zawieszony. Rękami się trzymał, orzeł wylatywał w górę, a tu na dole ta szata się tak kłębiła. I oczywiście przy grobie był marszałek Józef Piłsudski i dwóch żołnierzy polskich. I myśmy to roznosili po Pradze, a starsi to nawet na Warszawę jeździli i roznosili w tornistrze, w worku na kapcie – dzieciaka nikt nie zaczepił.
I na samym rogu pani Baranowska, której mąż zginął i jej teściowa, żebraczka – babcia Stanceska, która była alfabetką. Zawsze mnie wołała:
- Pisarcyk, chodź jeno, zobacz, paznokcie mi kwitną - bo takie miała białe punkciki na paznokciach
- To mówię: „To krew świżo”,
- „Paznokcie... jesce pozyje, jesce się pomodlę za tyle ludzi, zrestą nieboscyków stale przybywa. Weź kajet i pis. Na msę przenajświętszom ofiarę ofiarowuję za: Franciszka Stanceskiego, Eugenię Stanceską razem. - bo to byli jej rodzice… - Mówi teraz: „Franciska Stanceskiego, Eugenię Stanceską oddzielnie...” – intencje.
No i całe takie wymieniała i chodziła.
I pani Baranowska miała właśnie ten patefon drewniany z tubą, ale ona go nie dała nigdy ani na korytarz, ani na podwórko, tylko w oknie go ustawiała. A Stanceska przy samym tym drewnianym kościółku po prawej stronie miała swój stołeczek… Tak się pięknie modliła, że ludzie jej szukali po cmentarzu…
Ci wszyscy ludzie, których już tyle lat nie ma… Wszyscy są w mojej pamięci…

Praskie Audiohistorie e12 Radio z lufcikiem
2021-03-16 00:10:21

Ryszarda Zielińska, AHM: Jak powstała telewizja, Wiech, no, on wyłapywał wszystkie nowości, wszystkie niusy… To napisał felieton, nie pamiętam już dokładnie tak treści, ale ogólnie wiem, pod tytułem „Radio z lufcikiem”. Anna Mizikowska: znowu mamy lockdown. W miarę możliwości siedzimy w domu, w Internecie. To nasze okno na świat. Ciekawe, że telewizja kiedyś zasługiwała jedynie na określenie „radio z lufcikiem, prawda? Posłuchajcie, jak Zenon Wocial i Andrzej Janiuk zapamiętali początki telewizji… Zenon Wocial, AHM: W 1956 roku mieliśmy za płotem, tam w tym domku naszym, pana Brzezińskiego. Tam mieszkał niejaki pan Brzeziński z żoną i synami. I ten człowiek był tłumaczem z polskiego na rosyjski i odwrotnie. W Ambasadzie Rosyjskiej pracował. Była możliwość kupienia z tej Ambasady Radzieckiej telewizorów - oni mieli dla swoich ludzi partię przydziałów telewizorów. Ponieważ oni, tamci - nie wiem, czy nie mogli, czy nie chcieli kupić, czy nie mieli pieniędzy, no nie wiem, nie pamiętam, dlaczego - w każdym razie pan Brzeziński przyszedł: - Panie Stanisławie, czy pan nie chce telewizora kupić? - Jak to telewizora? Jakiego telewizora? Do czego to jest, z czym to się je?! - No, telewizor, no nie wie pan? Telewizja! To naprawdę było w powijakach, bo u nas telewizja wystartowała w 1953 roku, pierwsze próby zdaje się w ogóle były… Na Ratuszowej na Pradze, nawiasem mówiąc, pierwsze próby były z telewizją, taką normalną… - No dobra! - na to ojciec. Ja siedzę któregoś dnia przy tym piecu przy oknie, otwierają się drzwi, wnoszą takie pudło… Ja nie wiedziałem, co to jest. Dwie osoby targają te pudło, ojciec tam z kimś czy z matką, czy ze Zbyszkiem, już nie pamiętam, z kim). Odpakowali… No i telewizor, duży normalny telewizor, 19 calowy! Rubin. On nie nazywał się wtedy ani 101 ani 102, tylko Rubin… Ale! O co chodzi, no antena przede wszystkim! To pierwszą antenę to normalnie zrobili w warsztacie z drutu, jakoś tam powykręcali, bo widzieć, widzieli słyszeli… Jeszcze nie wiedzieli, jak ta antena ma wyglądać, zrobili. No coś tam gdzieś słychać, coś tam gdzieś zabrzęczy, ale nie to! No to dawaj! Był salon na Grochowskiej, radiowo-telewizyjny, polecieli tam, kupili antenę… To gdzie tą antenę? No to przybili na tym budynku drewnianym, na ścianie. Po prostu gwoździami przybili kawałek drutu, przeciągnęli do telewizora… Jest telewizja. O rany, jest coś w telewizji! W tej telewizji to były jakieś koncerty, jakieś retransmisje z teatru, no wiadomo, spiker jakiś tam był. Ta Edytka jeszcze wtedy… Suzin chyba był pierwszy. Suzin i ta z Saskiej Kępy… Ta, co później „Tele Echo” prowadziła… Jak ona… Dziedzic. Irena Dziedzic. I Pach jeszcze. Eugeniusz Pach był. To byli pierwsi spikerzy Polskiej Telewizji. No to jak był program, i ojciec włączył telewizor, to drzwi się były otwarte na całą szerokość. W pokoju kilka osób, na korytarzu kilka osób… I wszyscy jeden przez drugiego, no, do lufcika! Wszyscy, wszyscy do telewizora! I wszyscy przychodzili do… We wtorek, znaczy się w środę wieczorem. No wiadomo, w sobotę to już obowiązkowo. Ale w każdym razie pamiętam jak dzisiaj, że byłem w szoku! Nie mogłem od tego telewizora… Tak stałem, 20cm od telewizora. Stałem i nie mogli mnie oderwać. Bo jak widziałem ten telewizor… Do dzisiaj tak mi zostało i jestem telemaniakiem i tyle no! I ten telewizor pamiętam i te, te właśnie zbiorowiska tych ludzi z całego naszego podwórka. Nawet i z sąsiednich domów przychodzili ludzie, no bo był jeden, jedyny telewizor, podejrzewam wtedy, na Grochowie może nawet… Andrzej Janiuk, AHM: Telewizor… W momencie, kiedy w ogóle w Polsce wprowadzono telewizję, to telewizor był czymś wyjątkowym. Jak jeden telewizor się trafił na 10 budynków, to była sensacja. Moja ciocia Janeczka, która była żoną Jana Kaliszuka, po raz wtóry wyszła za mąż za jego przyjaciela z ławy szkolnej, Henryka Bieńkowskiego. Ciotka Janka nie pracowała w pierwszych latach, ona była krawcową i w domu szyła, i z tego troszkę żyła. Wujek natomiast, Bieńkowski, był, o ile wiem, był specjalistą w branży hydraulicznej , czy tam sanitarnej… I to dobrym był fachowcem. I pracował w Zakładach Róży Luksemburg, jako konserwator. Ponieważ tam się w jakiś sposób wyróżniał, a jedną z form wyróżnienia były asygnaty, talony, tego typu duperele… W związku z tym wujek Heniek dostał asygnatę na zakup telewizora. I na Grajewskiej, u nich w mieszkaniu, ten telewizor stał, jako jeden jedyny, w kręgu wszystkich domów wokół! W związku z tym my, jako członkowie rodziny, byliśmy zapraszani, bo to było coś dla nas niespotykanego. I pamiętam, że w tym pokoju roiło się od ludzi, bo tam się zbierało po 15, 20, 30 osób. W mieszkaniu jednopokojowym, bo to była kuchnia i jeden pokój! I wszyscy się zwalali, żeby tą telewizję oglądać. Z tym, że pamiętam, że nie było tak telewizji przez cały dzień. Telewizja była nadawana przez jakiś okres, przez dwie, trzy godziny. Bo co to była telewizja? To było coś dla dzieci, jakieś bajki, jakiś dziennik telewizyjny i jakiś tam krótki film, czy jakieś inne duperelki. I telewizor zamierał, ekran był tylko srebrny. Potem, w miarę rozwoju telewizji, dopiero zwiększano liczbę tych godzin, kiedy telewizja emitowała jakieś programy. Był poza tym jeden program telewizyjny, tylko i wyłącznie, na początku. Później sensacją wielką było, jak otworzono drugi program telewizyjny.
Ryszarda Zielińska, AHM: Jak powstała telewizja, Wiech, no, on wyłapywał wszystkie nowości, wszystkie niusy… To napisał felieton, nie pamiętam już dokładnie tak treści, ale ogólnie wiem, pod tytułem „Radio z lufcikiem”.
Anna Mizikowska: znowu mamy lockdown. W miarę możliwości siedzimy w domu, w Internecie. To nasze okno na świat. Ciekawe, że telewizja kiedyś zasługiwała jedynie na określenie „radio z lufcikiem, prawda? Posłuchajcie, jak Zenon Wocial i Andrzej Janiuk zapamiętali początki telewizji…
Zenon Wocial, AHM: W 1956 roku mieliśmy za płotem, tam w tym domku naszym, pana Brzezińskiego. Tam mieszkał niejaki pan Brzeziński z żoną i synami. I ten człowiek był tłumaczem z polskiego na rosyjski i odwrotnie. W Ambasadzie Rosyjskiej pracował. Była możliwość kupienia z tej Ambasady Radzieckiej telewizorów - oni mieli dla swoich ludzi partię przydziałów telewizorów.
Ponieważ oni, tamci - nie wiem, czy nie mogli, czy nie chcieli kupić, czy nie mieli pieniędzy, no nie wiem, nie pamiętam, dlaczego - w każdym razie pan Brzeziński przyszedł:
- Panie Stanisławie, czy pan nie chce telewizora kupić?
- Jak to telewizora? Jakiego telewizora? Do czego to jest, z czym to się je?!
- No, telewizor, no nie wie pan? Telewizja!
To naprawdę było w powijakach, bo u nas telewizja wystartowała w 1953 roku, pierwsze próby zdaje się w ogóle były… Na Ratuszowej na Pradze, nawiasem mówiąc, pierwsze próby były z telewizją, taką normalną…
- No dobra! - na to ojciec.
Ja siedzę któregoś dnia przy tym piecu przy oknie, otwierają się drzwi, wnoszą takie pudło… Ja nie wiedziałem, co to jest. Dwie osoby targają te pudło, ojciec tam z kimś czy z matką, czy ze Zbyszkiem, już nie pamiętam, z kim). Odpakowali… No i telewizor, duży normalny telewizor, 19 calowy! Rubin. On nie nazywał się wtedy ani 101 ani 102, tylko Rubin… Ale! O co chodzi, no antena przede wszystkim! To pierwszą antenę to normalnie zrobili w warsztacie z drutu, jakoś tam powykręcali, bo widzieć, widzieli słyszeli… Jeszcze nie wiedzieli, jak ta antena ma wyglądać, zrobili. No coś tam gdzieś słychać, coś tam gdzieś zabrzęczy, ale nie to! No to dawaj! Był salon na Grochowskiej, radiowo-telewizyjny, polecieli tam, kupili antenę… To gdzie tą antenę? No to przybili na tym budynku drewnianym, na ścianie. Po prostu gwoździami przybili kawałek drutu, przeciągnęli do telewizora… Jest telewizja. O rany, jest coś w telewizji!
W tej telewizji to były jakieś koncerty, jakieś retransmisje z teatru, no wiadomo, spiker jakiś tam był. Ta Edytka jeszcze wtedy… Suzin chyba był pierwszy. Suzin i ta z Saskiej Kępy… Ta, co później „Tele Echo” prowadziła… Jak ona… Dziedzic. Irena Dziedzic. I Pach jeszcze. Eugeniusz Pach był. To byli pierwsi spikerzy Polskiej Telewizji.
No to jak był program, i ojciec włączył telewizor, to drzwi się były otwarte na całą szerokość. W pokoju kilka osób, na korytarzu kilka osób… I wszyscy jeden przez drugiego, no, do lufcika! Wszyscy, wszyscy do telewizora! I wszyscy przychodzili do… We wtorek, znaczy się w środę wieczorem. No wiadomo, w sobotę to już obowiązkowo. Ale w każdym razie pamiętam jak dzisiaj, że byłem w szoku! Nie mogłem od tego telewizora… Tak stałem, 20cm od telewizora. Stałem i nie mogli mnie oderwać. Bo jak widziałem ten telewizor… Do dzisiaj tak mi zostało i jestem telemaniakiem i tyle no! I ten telewizor pamiętam i te, te właśnie zbiorowiska tych ludzi z całego naszego podwórka. Nawet i z sąsiednich domów przychodzili ludzie, no bo był jeden, jedyny telewizor, podejrzewam wtedy, na Grochowie może nawet…
Andrzej Janiuk, AHM: Telewizor… W momencie, kiedy w ogóle w Polsce wprowadzono telewizję, to telewizor był czymś wyjątkowym. Jak jeden telewizor się trafił na 10 budynków, to była sensacja.
Moja ciocia Janeczka, która była żoną Jana Kaliszuka, po raz wtóry wyszła za mąż za jego przyjaciela z ławy szkolnej, Henryka Bieńkowskiego. Ciotka Janka nie pracowała w pierwszych latach, ona była krawcową i w domu szyła, i z tego troszkę żyła. Wujek natomiast, Bieńkowski, był, o ile wiem, był specjalistą w branży hydraulicznej , czy tam sanitarnej… I to dobrym był fachowcem. I pracował w Zakładach Róży Luksemburg, jako konserwator.
Ponieważ tam się w jakiś sposób wyróżniał, a jedną z form wyróżnienia były asygnaty, talony, tego typu duperele… W związku z tym wujek Heniek dostał asygnatę na zakup telewizora. I na Grajewskiej, u nich w mieszkaniu, ten telewizor stał, jako jeden jedyny, w kręgu wszystkich domów wokół!
W związku z tym my, jako członkowie rodziny, byliśmy zapraszani, bo to było coś dla nas niespotykanego. I pamiętam, że w tym pokoju roiło się od ludzi, bo tam się zbierało po 15, 20, 30 osób. W mieszkaniu jednopokojowym, bo to była kuchnia i jeden pokój! I wszyscy się zwalali, żeby tą telewizję oglądać. Z tym, że pamiętam, że nie było tak telewizji przez cały dzień. Telewizja była nadawana przez jakiś okres, przez dwie, trzy godziny. Bo co to była telewizja? To było coś dla dzieci, jakieś bajki, jakiś dziennik telewizyjny i jakiś tam krótki film, czy jakieś inne duperelki. I telewizor zamierał, ekran był tylko srebrny. Potem, w miarę rozwoju telewizji, dopiero zwiększano liczbę tych godzin, kiedy telewizja emitowała jakieś programy.
Był poza tym jeden program telewizyjny, tylko i wyłącznie, na początku. Później sensacją wielką było, jak otworzono drugi program telewizyjny.

Praskie Audiohistorie e11 Kobieca historia. Uroda.
2021-03-08 23:55:05

Anna Mizikowska: Z okazji Dnia Kobiet zajrzymy do nieistniejącej już firmy, która swój sukces zawdzięczała w dużej mierze kobietom. Pollena-Uroda, bo o tej fabryce kosmetyków mowa, działała na Szwedzkiej od 1950 roku do początku XXI wieku. To kobiety kupowały produkty Urody najczęściej. Kobiety były też większością załogi. Część pracowała przy taśmach, ale… Na przełomie lat 70. i 80 dyrektorem naczelnym Urody była Barbara Polańska, członkini Ligi Kobiet Polskich, późniejsza posłanka na Sejm (z ramienia PZPR). W tym samym czasie 26-letnia absolwentka chemii, po Politechnice Warszawskiej, zaczynała w tej firmie swą karierę zawodową. Oto wspomnienia Danuty Kiliszek: Danuta Kiliszek, AHM: Ja miałam fantastyczne życie, zawsze robiłam w życiu to, co chciałam. Uczyłam się dobrze, poszłam na Politechnikę, skończyłam studia, poszłam do pracy. To był 79 rok. Ja szukałam pracy na przełomie 78. i 79.. Wszędzie, gdzie składałam papiery, czy chodziłam się dowiadywać, to słyszałam, że niestety nie mogą, bo mają blokady etatów. I trafiłam tutaj, do Urody, tutaj nie mieli blokady etatów i tutaj się zatrudniłam. Mistrz zmianowy na szamponach. Jest produkcja na trzy zmiany. I na każdej zmianie musi być ktoś, kto ją organizuje, zarządza, dba o zaopatrzenie, o to, żeby wszystko funkcjonowało, żeby maszyna działała, żeby pracownicy pracowali jak należy. Był jeszcze „starszy mistrz”, który był szefem mistrzów. I kierownik działu. Byłam mistrzem zmianowym, czyli najniższy szczebel w systemie kierowniczym. Każda praca niesie ze sobą pewne ograniczenia, Mnie w tej pracy pomagał mój męski charakter. Ja się nauczyłam kląć w Urodzie, a nauczyły mnie tego panie z produkcji. Miałam nieraz 30parę dziewczyn na zmianie. A były zespoły siedmioosobowe i każdy zespół miał swoją zespołową. Jedną z zespołowych była niejaka pani Karwańska, która była matką mojego kolegi ze szkoły. I te właśnie nobliwe panie nauczyły mnie kląć jak szewc. Niektórzy nie rozumieli: tam pracowali więźniowie w tym czasie. Przychodzili do pracy na zlecenie, jak były okresy trudne, to byli faceci i kobiety, często schadzki były dla takich osób z więzienia. Ten wydział miał trzy piętra. Na samym dole była nastawnia szamponów, gdzie robiono te szampony, fizycznie, z wody, detergentów, wszystkich dodatków. Ponieważ Uroda robiła szampon piwny, to było bardzo dużo piwa w beczkach. No i najgorsza była trzecia zmiana, bo na trzeciej zmianie to od razu ustawiała się kolejeczka z baniaczkami pod nastawnią szamponów. I trzeba było wtedy mieć oko na to. Różny element pracował, był np. taki pan, który sikał do mieszalników, bo mu się nie chciało zejść. To były bardzo duże mieszalniki, o pojemności nieraz 1,5-2 tony, no 0,5 tony. Ale do takiego mieszalnika dozowanie surowców często odbywało się ręcznie, albo przynajmniej część z nich ręcznie była dozowana, więc trzeba było wchodzić na takie galeryjki. I był taki jeden pan, któremu się nie chciało schodzić, jak potrzebował siusiu, więc robił do tego mieszalnika. Mocz można uznać, że prozdrowotnie działa, ale te szampony były tak mocno konserwowane i zresztą bardzo dobrym konserwantem Bronopolem, więc tam nie groziło, tylko po prostu było obrzydliwe… I trzeba było tego faceta pilnować. Więc jak …owski był na zmianie to trzeba było go pilnować. W ogóle dziwne rzeczy się tam działy, np. kradzieże. Kiedyś się ganiałam ze złodziejem po trzech piętrach, on – windą, ja - po schodach. - Ale ktoś z zewnątrz przyszedł? - Nie, nasz pracownik kradł. - Co? - Kradł etykiety. Bo to było tak, że można było wtedy na lewo robić różne rzeczy i rozprowadzać na lewo. Z produkcji nie dało się tego uciąć. Więc jak kradli etykiety to później mogli sobie oklejać te lewe produkty i sprzedawać na lewo po parę groszy. Więc trzeba było też tych złodziei pilnować. -A nie można było ich zwolnić? - No najpierw trzeba było go złapać na gorącym uczynku. Mówię, że ganiałam się z tym złodziejem przez trzy piętra, w końcu go dopadłam. I wyleciał z pracy. Potem chodził i mi groził, ale ja się go nie bałam. Druga zmiana się zaczynała o 14, wraca się z tej zmiany po 22. Rano to tylko tyle, że trzeba się wyspać, umyć, zjeść i do pracy. I znowu cały tydzień, druga zmiana – zmarnowany. A trzecia zmiana to już w ogóle. To o tyle ciężka była praca. Nie lubiłam tej pracy, bo to była dla mnie durna robota. Chociaż osoby, które tam pracowały lubiłam niektóre. Ale to durna robota dla mnie była. Miałam kierownika, który lubił sobie wypić, więc jak kiedyś stwierdziłam, że nie wstanę do tej głupiej roboty, nie pójdę..., ale w końcu wstałam, poszłam. „Danusia, dlaczego nie przyszłaś?”. „Szefie, kaca miałam”. Od razu mi wybaczył. A ja oczywiście nie piłam alkoholu, więc nie miałam problemu. Na maszynach głównie kobiety pracowały. To był taki ścisły podział, w innych firmach jak później pracowałam, to często operatorami maszyn byli ci sami faceci, którzy je później naprawiali itd. A tu był bardzo ścisły podział: maszyny były naprawiane przez dział „mechanika”, czyli facetów, ale pracowały na nich, obsługiwały je dziewczyny, kobiety. I to wszędzie praktycznie, na wszystkich wydziałach tak było. I kierownikami wielu wydziałów były kobiety, i naczelną dyrektorką firmy była kobieta. Polańska była szefową, ale byli dyrektorzy pozostałych pionów to byli faceci, szef produkcji to był facet, właściwie to tylko ona była taką gwiazdą. Ale wtedy były takie układy, że to wszystko partia załatwiała. Produkcja szła, kremy były znakomite… - A szampony były dobre? Używała pani? - Raczej chyba nie. Jak się człowiek cały dzień w tych szamponach grzebał, nieraz byłam dotąd w tym szamponie albo cała oblana, to już miałam wstręt, szczególnie do miętowego. Jak wchodziłam np. rano na halę i były trzy dwutonowe zbiorniki pełne szamponu miętowego i ten smród walił po nozdrzach, to ja już nie mogłam na to patrzeć. Ale podobno były dobre, ten piwny szczególnie ludzie lubili. - A dostawała pani prezenty w stylu kremy, do domu? - Nie było takiej opcji. - Nie było np. sklepiku firmowego? - Był, chyba, nie pamiętam. Nie, nie wiem, nie interesowałam się tym. Jeśli chodzi o kremy to dziewczyny wynosiły, ale nie opakowania, w sensie w słoiczkach. Pani tego nigdy nie robiła, to nie wie, jak to jest. Ale jeżeli się robi 1,5 tony kremu, jedną szarżę, i ten krem się wylewa do różnych… bo on musi być z tego kotła w którym był gotowany, wylany do pośrednich zbiorników, z których później jest podawany na maszynę…. To zarówno na tych ścinkach do gotowania kotła, jak i na tych ściankach pośrednich zbiorników, zostaje tego pełno. I oczywiście nikt tego nie wybiera tak szczegółowo do produkcji, ale te panie mogły sobie wyskrobać do torebki plastikowej ten krem. To jest odpad, to trudno nazwać kradzieżą – to nie było oficjalnie, ale też nikt nie zwracał na to specjalnie uwagi. - Długo Pani pracowała w Urodzie? -Trzy lata tylko. Ale akurat przyszedł 80 rok, założyliśmy Solidarność i zostałam sekretarzem na etacie.
Anna Mizikowska: Z okazji Dnia Kobiet zajrzymy do nieistniejącej już firmy, która swój sukces zawdzięczała w dużej mierze kobietom. Pollena-Uroda, bo o tej fabryce kosmetyków mowa, działała na Szwedzkiej od 1950 roku do początku XXI wieku. To kobiety kupowały produkty Urody najczęściej. Kobiety były też większością załogi. Część pracowała przy taśmach, ale…
Na przełomie lat 70. i 80 dyrektorem naczelnym Urody była Barbara Polańska, członkini Ligi Kobiet Polskich, późniejsza posłanka na Sejm (z ramienia PZPR). W tym samym czasie 26-letnia absolwentka chemii, po Politechnice Warszawskiej, zaczynała w tej firmie swą karierę zawodową. Oto wspomnienia Danuty Kiliszek:

Danuta Kiliszek, AHM: Ja miałam fantastyczne życie, zawsze robiłam w życiu to, co chciałam. Uczyłam się dobrze, poszłam na Politechnikę, skończyłam studia, poszłam do pracy.
To był 79 rok. Ja szukałam pracy na przełomie 78. i 79.. Wszędzie, gdzie składałam papiery, czy chodziłam się dowiadywać, to słyszałam, że niestety nie mogą, bo mają blokady etatów. I trafiłam tutaj, do Urody, tutaj nie mieli blokady etatów i tutaj się zatrudniłam.
Mistrz zmianowy na szamponach.
Jest produkcja na trzy zmiany. I na każdej zmianie musi być ktoś, kto ją organizuje, zarządza, dba o zaopatrzenie, o to, żeby wszystko funkcjonowało, żeby maszyna działała, żeby pracownicy pracowali jak należy.
Był jeszcze „starszy mistrz”, który był szefem mistrzów. I kierownik działu. Byłam mistrzem zmianowym, czyli najniższy szczebel w systemie kierowniczym.
Każda praca niesie ze sobą pewne ograniczenia, Mnie w tej pracy pomagał mój męski charakter. Ja się nauczyłam kląć w Urodzie, a nauczyły mnie tego panie z produkcji. Miałam nieraz 30parę dziewczyn na zmianie. A były zespoły siedmioosobowe i każdy zespół miał swoją zespołową. Jedną z zespołowych była niejaka pani Karwańska, która była matką mojego kolegi ze szkoły. I te właśnie nobliwe panie nauczyły mnie kląć jak szewc.
Niektórzy nie rozumieli: tam pracowali więźniowie w tym czasie. Przychodzili do pracy na zlecenie, jak były okresy trudne, to byli faceci i kobiety, często schadzki były dla takich osób z więzienia.
Ten wydział miał trzy piętra. Na samym dole była nastawnia szamponów, gdzie robiono te szampony, fizycznie, z wody, detergentów, wszystkich dodatków. Ponieważ Uroda robiła szampon piwny, to było bardzo dużo piwa w beczkach. No i najgorsza była trzecia zmiana, bo na trzeciej zmianie to od razu ustawiała się kolejeczka z baniaczkami pod nastawnią szamponów. I trzeba było wtedy mieć oko na to.
Różny element pracował, był np. taki pan, który sikał do mieszalników, bo mu się nie chciało zejść. To były bardzo duże mieszalniki, o pojemności nieraz 1,5-2 tony, no 0,5 tony. Ale do takiego mieszalnika dozowanie surowców często odbywało się ręcznie, albo przynajmniej część z nich ręcznie była dozowana, więc trzeba było wchodzić na takie galeryjki. I był taki jeden pan, któremu się nie chciało schodzić, jak potrzebował siusiu, więc robił do tego mieszalnika.
Mocz można uznać, że prozdrowotnie działa, ale te szampony były tak mocno konserwowane i zresztą bardzo dobrym konserwantem Bronopolem, więc tam nie groziło, tylko po prostu było obrzydliwe… I trzeba było tego faceta pilnować. Więc jak …owski był na zmianie to trzeba było go pilnować.
W ogóle dziwne rzeczy się tam działy, np. kradzieże. Kiedyś się ganiałam ze złodziejem po trzech piętrach, on – windą, ja - po schodach.
- Ale ktoś z zewnątrz przyszedł?
- Nie, nasz pracownik kradł.
- Co?
- Kradł etykiety. Bo to było tak, że można było wtedy na lewo robić różne rzeczy i rozprowadzać na lewo. Z produkcji nie dało się tego uciąć. Więc jak kradli etykiety to później mogli sobie oklejać te lewe produkty i sprzedawać na lewo po parę groszy. Więc trzeba było też tych złodziei pilnować.
-A nie można było ich zwolnić?
- No najpierw trzeba było go złapać na gorącym uczynku. Mówię, że ganiałam się z tym złodziejem przez trzy piętra, w końcu go dopadłam. I wyleciał z pracy. Potem chodził i mi groził, ale ja się go nie bałam.

Druga zmiana się zaczynała o 14, wraca się z tej zmiany po 22. Rano to tylko tyle, że trzeba się wyspać, umyć, zjeść i do pracy. I znowu cały tydzień, druga zmiana – zmarnowany. A trzecia zmiana to już w ogóle. To o tyle ciężka była praca.
Nie lubiłam tej pracy, bo to była dla mnie durna robota. Chociaż osoby, które tam pracowały lubiłam niektóre. Ale to durna robota dla mnie była.
Miałam kierownika, który lubił sobie wypić, więc jak kiedyś stwierdziłam, że nie wstanę do tej głupiej roboty, nie pójdę..., ale w końcu wstałam, poszłam. „Danusia, dlaczego nie przyszłaś?”. „Szefie, kaca miałam”. Od razu mi wybaczył. A ja oczywiście nie piłam alkoholu, więc nie miałam problemu.
Na maszynach głównie kobiety pracowały. To był taki ścisły podział, w innych firmach jak później pracowałam, to często operatorami maszyn byli ci sami faceci, którzy je później naprawiali itd. A tu był bardzo ścisły podział: maszyny były naprawiane przez dział „mechanika”, czyli facetów, ale pracowały na nich, obsługiwały je dziewczyny, kobiety. I to wszędzie praktycznie, na wszystkich wydziałach tak było. I kierownikami wielu wydziałów były kobiety, i naczelną dyrektorką firmy była kobieta.
Polańska była szefową, ale byli dyrektorzy pozostałych pionów to byli faceci, szef produkcji to był facet, właściwie to tylko ona była taką gwiazdą. Ale wtedy były takie układy, że to wszystko partia załatwiała.
Produkcja szła, kremy były znakomite…
- A szampony były dobre? Używała pani?
- Raczej chyba nie. Jak się człowiek cały dzień w tych szamponach grzebał, nieraz byłam dotąd w tym szamponie albo cała oblana, to już miałam wstręt, szczególnie do miętowego. Jak wchodziłam np. rano na halę i były trzy dwutonowe zbiorniki pełne szamponu miętowego i ten smród walił po nozdrzach, to ja już nie mogłam na to patrzeć. Ale podobno były dobre, ten piwny szczególnie ludzie lubili.
- A dostawała pani prezenty w stylu kremy, do domu?
- Nie było takiej opcji.
- Nie było np. sklepiku firmowego?
- Był, chyba, nie pamiętam. Nie, nie wiem, nie interesowałam się tym.
Jeśli chodzi o kremy to dziewczyny wynosiły, ale nie opakowania, w sensie w słoiczkach. Pani tego nigdy nie robiła, to nie wie, jak to jest. Ale jeżeli się robi 1,5 tony kremu, jedną szarżę, i ten krem się wylewa do różnych… bo on musi być z tego kotła w którym był gotowany, wylany do pośrednich zbiorników, z których później jest podawany na maszynę…. To zarówno na tych ścinkach do gotowania kotła, jak i na tych ściankach pośrednich zbiorników, zostaje tego pełno. I oczywiście nikt tego nie wybiera tak szczegółowo do produkcji, ale te panie mogły sobie wyskrobać do torebki plastikowej ten krem. To jest odpad, to trudno nazwać kradzieżą – to nie było oficjalnie, ale też nikt nie zwracał na to specjalnie uwagi.
- Długo Pani pracowała w Urodzie?
-Trzy lata tylko. Ale akurat przyszedł 80 rok, założyliśmy Solidarność i zostałam sekretarzem na etacie.

Praskie Audiohistorie e10 Praga i jej bazary
2021-03-02 00:10:18

Anna Mizikowska: W 2020 roku Muzeum Warszawy objęło patronatem książke „Praga i jej bazary. Opowiadania i anegdoty o warszawskiej Pradze z lat 1950-1970. Książkę te wydała WFW. A jej autorem jest Stanisław Tomczak, Stanislaus Tomczak, a dla znajomych Stach- bo tak chciał, żeby go nazywać. Pan Stanisław urodził się na Pradze w 1944 roku i czuje się Prażaninem. Dopiero w latach 70 wyjechał do Niemiec, gdzie do dziś przebywa. Nagrał dla nas fragment swojej najnowszej książki. Przenosimy się do 1959 roku, na praski Zieleniak: Stanisław Tomczak: Taki duży i mądry chłopiec jak pani synek, pani szanowna, to potrzebuje i zasługuje już na duży prezent od mamy. Niech pani klientka spojrzy na ten piękny sportowy rower z przerzutką i pięcioma biegami. To jest prawdziwy cud czeskiej techniki. Sportowa kierownica zagięta fachowo do tyłu i jak u prawdziwych kolarzy, uchwyty owinięte specjalną taśmą z plastiku, aby spocone ręce prawdziwego sportowca nie ślizgały się w trakcie szybkiej jazdy. A i dzwonek głośny i mocny do kierownicy przymocowany. Jak szanowna pani widzi, nie ma tu żadnej tandety, a i dobra pompka do pompowania powietrza w kołach jest też na wszelki wypadek umocowana pod ramą. Otóż w ostatnim braterskim Wyścigu Pokoju, szanowna pani na pewno wie, że to był ten słynny wyścig Warszawa – Berlin – Praga, to w peletonie, czyli w tej dużej międzynarodowej grupie kolarzy, dochodziło podczas jazdy często do jakichś wypadków i innych mniejszych, czy też większych incydentów. Nasza prasa ludowa wcale o tym nie pisała, ale ja, były kolarz zawodowy, to wszystko wiem i mogę szanownej klientce to krótko streścić. Jak panowie kolarze podczas jazdy, przy szybkości około 80 km, poczują nagle naturalną potrzebę, to nie mają ani czasu, ani też żadnej możliwości na przystanie gdzieś pod jakimś przydrożnym drzewem. Więc siusiają – za przeproszeniem – podczas jazdy. A i to należy do taktyki, czyli do strategii walki o pierwsze miejsce. bo trzeba też wiedzieć, kiedy się to robi – nie za wcześnie i nie za późno Jeśli ci, załatwiający swoją potrzebę, znajdują się jeszcze do tego przypadkowo w peletonie po stronie, z której wiatr wieje, to może się zdarzyć, że ich przeciwnicy i konkurenci jadący obok nich lub tuż za nimi jadą już dalej po tym niespodziewanym "prysznicu" w mokrych koszulkach. Pani wie, o czym mówię? Również może się zdarzyć, że ktoś jadący w grupie musi nagle splunąć siarczyście w bok, bo mu ślina właśnie od wysiłku zakleiła całe gardło, a wiatr tą wydzieliną zalepi niespodziewanie jakiemuś konkurentowi oko. To wtedy jest też taktycznie najlepszy moment do ucieczki z peletonu, aby wygrać ten etap. Dlaczego? Bo ten z "zalepionym" okiem musi wtedy zwolnić, bo teraz źle widzi, a inni jadący obok niego, wytrąceni przez to z rytmu, zaczynają się przepychać, aby go wyminąć – to wszystko przy tak dużej prędkości i jednocześnie tak niebezpiecznie małym odstępie pomiędzy nimi. Jedni robią to "metodą na chama" czyli popychają innych zawodników łokciem lub nawet nogą. Wtedy dochodzi do upadków i poważnych zranień w grupie. Ale wracając do tej pompki… Sprzedawca rowerów nowych i używanych pan Zieliński, mający swoje stoisko po lewej stronie, wchodząc na Zieleniak od Ząbkowskiej 9, zapomniał się do tego stopnia przy opowiadaniu rzeczy, których nie można było czytać w ludowo-poprawnych gazetach, że złapawszy za pompkę od roweru zaczął nią bezwiednie wymachiwać w powietrzu – podobnie do gliniarzy w akcji, walących po głowach jak popadło, na lewo i na prawo, jakichś pijaków czy też innych podpadziochów. Potencjalna klientka przestraszona nagłym i niespodziewanym wybuchem emocji sprzedawcy rowerów złapała odruchowo synka za rękę, aby odejść od tego – jej zdaniem – niebezpiecznego człowieka. Ale chłopiec nie dał się żadną siłą zmusić do odejścia od budy, oznajmiając zdumionej matce, że chce dalej słuchać tego opowiadania o tajemnicach prawdziwych kolarzy – jego wymarzonych idolów. Na to matka ustąpiła synowi, ale jeszcze na wszelki wypadek odciągnęła go duży krok do tyłu na wystarczająco bezpieczną odległość od tego niebezpiecznie zachowującego się właściciela budy z rowerami, wymachującego przy swoich wywodach niebezpiecznie pompką od roweru. Ten, podniecony I myślą i pragnieniem przeniesiony w latach młodości, kontynuował swe tak dla stojącego przed nim młodego chłopca fascynujące opowiadanie o intymnych walkach i taktyce wybitnych kolarzy rywalizujących ze sobą o zajęcie jak najlepszego miejsca w klasyfikacji wyścigu. Stary Zieliński może i był kiedyś w kolarzem, ale kiedy, gdzie i w jakim czasie tego na bazarze Zieleniaku nikt nie wiedział. Za to sąsiedzi handlarze dobrze wiedzieli, że chętnie popijał sobie wódeczkę z białego, dziś już mocno poobijanego emaliowanego kubka, płucząc po wypiciu alkoholu gardło czarną, mocną gruzińską herbatą. Zapewne I teraz ten wybuch elokwencji i wigoru zawdzięczał opróżnieniu kilku takich kubków jeszcze przed przyjściem klientki z synem. Jego wypieki na normalnie raczej bladej i suchej twarzy powstały przecież nie tylko z podniecenia związanego ze wspomnieniami czasu własnego udziału w kolarstwie. Chłopiec z podziwu dla takiego prawdziwego kolarza stał jak wryty w ziemię i nie chciał ruszyć się z miejsca w obawie, aby nie uronić ani joty z jego opowiadania. "Kolarz" zwracając się znów w stronę klientów: – i niech szanowna pani, teraz wyobrazi sobie, na co taka mała pompka może się przydać. Podczas ostatniego Wyścigu Pokoju nasz wspaniały rodak i kolarz, Stanisław Królak, użył podczas walki o miejsce w czołówce właśnie takiej pompki rowerowej. Tak, dobrze pani słyszy. Otóż na krótko przed metą, to znaczy na ostatnich kilometrach, udało mu się wraz z dwoma najlepszymi kolarzami z bratniej Czechosłowacji uciec z peletonu. Dotąd było wszystko w porządku i wszyscy trzej dobrze współpracowali przy tej ucieczce. Niestety, na ostatnim kilometrze Czesi wzięli go w kleszcze, zmuszając do zmiany tempa jazdy, co znowu groziło mu przegraniem i spadnięciem na trzecie miejsce w klasyfikacji indywidualnej. Ale nie było w tym wyścigu jeszcze większego cwaniaka od naszego rodaka Staśka Królaka! Widząc, że z tej blokady naszych pobratymców już się nie wydobędzie aż do mety i jak jeszcze do tego raz ten z jednej, raz z drugiej strony zaczął łapać za jego siodełko, aby go wyhamować i wytrącić z rytmu, co w konsekwencji mogło zadecydować o ich podwójnym zwycięstwie na ostatnich metrach, to ten wspaniały nasz rodak, kolarz i mistrz nad mistrze stracił panowanie nad sobą i złapał swoją pompkę! Nie zastanawiając się za dużo, przyłożył nią raz temu z lewej, a potem temu z prawej po palcach trzymających z tyłu za jego siodełko. Obaj konkurenci zaskoczeni tym odskoczyli instynktownie na boki od niego. I w tym właśnie momencie nasz mistrz uderzył w pedały ze wszystkich sił i - prawie już stojąc na nich – walczył aż do ostatniego metra o zwycięstwo, co mu się też udało. Jego zdjęcie z wieńcem i pucharem w ręku i w otoczeniu tych dwóch, co musieli się zadowolić drugim i trzecim miejscem obiegło cały kraj i wisi nawet u mnie w budzie na ścianie – zakończył Zieliński swoją relację – mocując znów pompkę na ramie roweru. Chłopiec z błyszczącymi oczami od podziwu dla opowiadającego odważył się go zapytać: – czy, pan, może jeszcze pamięta, jak ci dwaj inni kolarze się nazywali? Byli oni naprawdę tak dobrze jak nasz Królak? – Tak, mój młody adepcie kolarstwa. Oni byli tak samo mistrzami, jak pan Królak i nazywali się Vesely i Ruzicka. Wszyscy trzej przeszli później już na zawsze do historii kolarstwa europejskiego. Proszę, niech szanowna pani z synem wejdzie na chwilę do mojej budy z rowerami… Anna Mizikowska: jeśli chcesz wiedzieć, czy chłopiec otrzymał swój wymarzony rower, i co wydarzyło się w budzie na Zieleniaku zajrzyj do książki Stanisława Tomczaka. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o samym Wyścigu Pokoju, który przejeżdżał przez warszawską Pragę – posłuchaj słuchowiska „Goool! Czyli sport na Pradze. Znajdziesz je na www.muzeumpragi.pl Wykorzystany fragment książki jest chroniony prawem autorskim, udostępniony tu dzięki uprzejmości Autora, Stanisława Tomczaka i Warszawskiej Firmy Wydawniczej.
Anna Mizikowska: W 2020 roku Muzeum Warszawy objęło patronatem książke „Praga i jej bazary. Opowiadania i anegdoty o warszawskiej Pradze z lat 1950-1970. Książkę te wydała WFW. A jej autorem jest Stanisław Tomczak, Stanislaus Tomczak, a dla znajomych Stach- bo tak chciał, żeby go nazywać. Pan Stanisław urodził się na Pradze w 1944 roku i czuje się Prażaninem. Dopiero w latach 70 wyjechał do Niemiec, gdzie do dziś przebywa. Nagrał dla nas fragment swojej najnowszej książki. Przenosimy się do 1959 roku, na praski Zieleniak:
Stanisław Tomczak: Taki duży i mądry chłopiec jak pani synek, pani szanowna, to potrzebuje i zasługuje już na duży prezent od mamy. Niech pani klientka spojrzy na ten piękny sportowy rower z przerzutką i pięcioma biegami. To jest prawdziwy cud czeskiej techniki. Sportowa kierownica zagięta fachowo do tyłu i jak u prawdziwych kolarzy, uchwyty owinięte specjalną taśmą z plastiku, aby spocone ręce prawdziwego sportowca nie ślizgały się w trakcie szybkiej jazdy. A i dzwonek głośny i mocny do kierownicy przymocowany. Jak szanowna pani widzi, nie ma tu żadnej tandety, a i dobra pompka do pompowania powietrza w kołach jest też na wszelki wypadek umocowana pod ramą.
Otóż w ostatnim braterskim Wyścigu Pokoju, szanowna pani na pewno wie, że to był ten słynny wyścig Warszawa – Berlin – Praga, to w peletonie, czyli w tej dużej międzynarodowej grupie kolarzy, dochodziło podczas jazdy często do jakichś wypadków i innych mniejszych, czy też większych incydentów. Nasza prasa ludowa wcale o tym nie pisała, ale ja, były kolarz zawodowy, to wszystko wiem i mogę szanownej klientce to krótko streścić. Jak panowie kolarze podczas jazdy, przy szybkości około 80 km, poczują nagle naturalną potrzebę, to nie mają ani czasu, ani też żadnej możliwości na przystanie gdzieś pod jakimś przydrożnym drzewem. Więc siusiają – za przeproszeniem – podczas jazdy. A i to należy do taktyki, czyli do strategii walki o pierwsze miejsce. bo trzeba też wiedzieć, kiedy się to robi – nie za wcześnie i nie za późno Jeśli ci, załatwiający swoją potrzebę, znajdują się jeszcze do tego przypadkowo w peletonie po stronie, z której wiatr wieje, to może się zdarzyć, że ich przeciwnicy i konkurenci jadący obok nich lub tuż za nimi jadą już dalej po tym niespodziewanym "prysznicu" w mokrych koszulkach. Pani wie, o czym mówię? Również może się zdarzyć, że ktoś jadący w grupie musi nagle splunąć siarczyście w bok, bo mu ślina właśnie od wysiłku zakleiła całe gardło, a wiatr tą wydzieliną zalepi niespodziewanie jakiemuś konkurentowi oko. To wtedy jest też taktycznie najlepszy moment do ucieczki z peletonu, aby wygrać ten etap. Dlaczego? Bo ten z "zalepionym" okiem musi wtedy zwolnić, bo teraz źle widzi, a inni jadący obok niego, wytrąceni przez to z rytmu, zaczynają się przepychać, aby go wyminąć – to wszystko przy tak dużej prędkości i jednocześnie tak niebezpiecznie małym odstępie pomiędzy nimi. Jedni robią to "metodą na chama" czyli popychają innych zawodników łokciem lub nawet nogą. Wtedy dochodzi do upadków i poważnych zranień w grupie. Ale wracając do tej pompki…
Sprzedawca rowerów nowych i używanych pan Zieliński, mający swoje stoisko po lewej stronie, wchodząc na Zieleniak od Ząbkowskiej 9, zapomniał się do tego stopnia przy opowiadaniu rzeczy, których nie można było czytać w ludowo-poprawnych gazetach, że złapawszy za pompkę od roweru zaczął nią bezwiednie wymachiwać w powietrzu – podobnie do gliniarzy w akcji, walących po głowach jak popadło, na lewo i na prawo, jakichś pijaków czy też innych podpadziochów.
Potencjalna klientka przestraszona nagłym i niespodziewanym wybuchem emocji sprzedawcy rowerów złapała odruchowo synka za rękę, aby odejść od tego – jej zdaniem – niebezpiecznego człowieka. Ale chłopiec nie dał się żadną siłą zmusić do odejścia od budy, oznajmiając zdumionej matce, że chce dalej słuchać tego opowiadania o tajemnicach prawdziwych kolarzy – jego wymarzonych idolów. Na to matka ustąpiła synowi, ale jeszcze na wszelki wypadek odciągnęła go duży krok do tyłu na wystarczająco bezpieczną odległość od tego niebezpiecznie zachowującego się właściciela budy z rowerami, wymachującego przy swoich wywodach niebezpiecznie pompką od roweru. Ten, podniecony I myślą i pragnieniem przeniesiony w latach młodości, kontynuował swe tak dla stojącego przed nim młodego chłopca fascynujące opowiadanie o intymnych walkach i taktyce wybitnych kolarzy rywalizujących ze sobą o zajęcie jak najlepszego miejsca w klasyfikacji wyścigu.
Stary Zieliński może i był kiedyś w kolarzem, ale kiedy, gdzie i w jakim czasie tego na bazarze Zieleniaku nikt nie wiedział. Za to sąsiedzi handlarze dobrze wiedzieli, że chętnie popijał sobie wódeczkę z białego, dziś już mocno poobijanego emaliowanego kubka, płucząc po wypiciu alkoholu gardło czarną, mocną gruzińską herbatą. Zapewne I teraz ten wybuch elokwencji i wigoru zawdzięczał opróżnieniu kilku takich kubków jeszcze przed przyjściem klientki z synem. Jego wypieki na normalnie raczej bladej i suchej twarzy powstały przecież nie tylko z podniecenia związanego ze wspomnieniami czasu własnego udziału w kolarstwie.
Chłopiec z podziwu dla takiego prawdziwego kolarza stał jak wryty w ziemię i nie chciał ruszyć się z miejsca w obawie, aby nie uronić ani joty z jego opowiadania. "Kolarz" zwracając się znów w stronę klientów: – i niech szanowna pani, teraz wyobrazi sobie, na co taka mała pompka może się przydać. Podczas ostatniego Wyścigu Pokoju nasz wspaniały rodak i kolarz, Stanisław Królak, użył podczas walki o miejsce w czołówce właśnie takiej pompki rowerowej. Tak, dobrze pani słyszy. Otóż na krótko przed metą, to znaczy na ostatnich kilometrach, udało mu się wraz z dwoma najlepszymi kolarzami z bratniej Czechosłowacji uciec z peletonu. Dotąd było wszystko w porządku i wszyscy trzej dobrze współpracowali przy tej ucieczce. Niestety, na ostatnim kilometrze Czesi wzięli go w kleszcze, zmuszając do zmiany tempa jazdy, co znowu groziło mu przegraniem i spadnięciem na trzecie miejsce w klasyfikacji indywidualnej. Ale nie było w tym wyścigu jeszcze większego cwaniaka od naszego rodaka Staśka Królaka! Widząc, że z tej blokady naszych pobratymców już się nie wydobędzie aż do mety i jak jeszcze do tego raz ten z jednej, raz z drugiej strony zaczął łapać za jego siodełko, aby go wyhamować i wytrącić z rytmu, co w konsekwencji mogło zadecydować o ich podwójnym zwycięstwie na ostatnich metrach, to ten wspaniały nasz rodak, kolarz i mistrz nad mistrze stracił panowanie nad sobą i złapał swoją pompkę! Nie zastanawiając się za dużo, przyłożył nią raz temu z lewej, a potem temu z prawej po palcach trzymających z tyłu za jego siodełko. Obaj konkurenci zaskoczeni tym odskoczyli instynktownie na boki od niego. I w tym właśnie momencie nasz mistrz uderzył w pedały ze wszystkich sił i - prawie już stojąc na nich – walczył aż do ostatniego metra o zwycięstwo, co mu się też udało. Jego zdjęcie z wieńcem i pucharem w ręku i w otoczeniu tych dwóch, co musieli się zadowolić drugim i trzecim miejscem obiegło cały kraj i wisi nawet u mnie w budzie na ścianie – zakończył Zieliński swoją relację – mocując znów pompkę na ramie roweru.
Chłopiec z błyszczącymi oczami od podziwu dla opowiadającego odważył się go zapytać: – czy, pan, może jeszcze pamięta, jak ci dwaj inni kolarze się nazywali? Byli oni naprawdę tak dobrze jak nasz Królak? – Tak, mój młody adepcie kolarstwa. Oni byli tak samo mistrzami, jak pan Królak i nazywali się Vesely i Ruzicka. Wszyscy trzej przeszli później już na zawsze do historii kolarstwa europejskiego. Proszę, niech szanowna pani z synem wejdzie na chwilę do mojej budy z rowerami…
Anna Mizikowska: jeśli chcesz wiedzieć, czy chłopiec otrzymał swój wymarzony rower, i co wydarzyło się w budzie na Zieleniaku zajrzyj do książki Stanisława Tomczaka. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o samym Wyścigu Pokoju, który przejeżdżał przez warszawską Pragę – posłuchaj słuchowiska „Goool! Czyli sport na Pradze. Znajdziesz je na www.muzeumpragi.pl

Wykorzystany fragment książki jest chroniony prawem autorskim, udostępniony tu dzięki uprzejmości Autora, Stanisława Tomczaka i Warszawskiej Firmy Wydawniczej.

Praskie Audiohistorie 09 Konie na Pradze
2021-02-23 00:10:19

Transkrypcja: Konie na Pradze Anna Mizikowska: Dziś oddamy głos Panu Pawłowi Elszteinowi. Pan Paweł urodził się i wychował na warszawskiej Pradze. Urodził się w 1922 roku. Pokochał te Pragę, zapamiętał ją i opisał w książce „Moja Praga. Z archiwum wspomnień”. Poza tym napisał 75 książek, ponieważ był dziennikarzem, publicysta związanym przede wszystkim z rozwojem lotnictwa. Nagrał dla Archiwum Historii Mówionej swoje wspomnienia. Zaprezentuję fragment, w którym opowiada o audiosferze Pragi lat 20. i 30. Paweł Elsztein: Wspominamy dawne lata, a najlepiej wspomina się ten kraj lat dziecinnych, prawda, kraj lat młodzieńczych… A ten mój kraj lat dziecinnych to lata dwudzieste i trzydzieste. A w tych latach to w życiu społeczeństwa Pragi, moim również, dominowały konie. Nie zdajemy sobie dzisiaj sprawy, w jak w powszechnym użyciu były konie. Bo tak: pieczywo dowoziły wozy małe, zręczne, jednokonne do poszczególnych tutaj sklepików; Straż ogniowa, za mojej jeszcze pamięci, jeszcze czasami używała konnych zaprzęgów, chociaż już przesiadali się na, na samochody, prawda, takie niemieckie te wozy czerwonej barwy. Od samego rana już słyszeliśmy turkot furmanek, które po tym bruku tutaj zajeżdżały na ulicę Małą, bo jesteśmy na ulicy Małej, z którą jestem związany tu przecież nieomal od urodzenia, turkot furmanek, głosy woźniców, to byli podwarszawscy chłopi, rolnicy, którzy przywozili już z samego rana swoje płody. Zgodnie z wytycznymi władz miejskich, ten, sprzedaż powinna się odbywać na wyznaczonych miejscach, ale i dopuszczano w niektórych uliczkach, takich zacisznych, z wyjątkiem Rębielińskiej, która była bardzo ruchliwa, ale takie ulice jak: Zaokopowa, Inżynierska, Mała, Stalowa, mniej ruchliwe, przynajmniej na pewnych odcinkach, to były zaopatrywane bezpośrednio z wozu sprzedawano kartofle, cebulę i tak dalej, i tak dalej, normalne warzywa. Podobno to było taniej niż w sklepikach okolicznych, nie jestem pewien, czy to tak było naprawdę, w każdym bądź razie już z końmi od samego rana mieliśmy do czynienia. Właściwie cały transport ten towarowy, przewóz towarów, to był konny, przewóz piwa, słynne, słynne zakłady, słynny browar Haberbusch i Schielego rozwoził właśnie piwo w takich wielkich beczkach. Charakteryzowały się tym, że konie były potężne takie, miały te pęciny owłosione, potężne rumaki ciągnęły to piwo, zawsze to było sensacją, przejazd taki konnego zaprzęgu był sensacją dla, dla okolicznej dzieciarni. No i wojsko, mieliśmy tu sporo wojska w rejonie dzisiejszego Placu Hallera, tam były przecież składnice wojskowe, tam były, był oddział weterynaryjny tu mniej więcej, gdzie dzisiaj pomnik na Namysłowskiej jest, no i wojsko też bardzo dużą liczbą wozów się posługiwało. Oczywiście były to podjazdy, wozy amunicyjne, no były też i samochody naturalnie, ale też tych koni było pełno. Na ulicy Jagiellońskiej nawet wyznaczony był taki tor do jazdy konnej, ja to w książce opisuję, amazonki z Jagiellońskiej, gdzie tam sobie panie z rodzin wojskowych urządzały, takie wyścigi, treningi, gdzie żołnierze ćwiczyli się w jeździe konnej, no tak że i w wojsku tutaj tu konie były, no oczywiście podziwialiśmy zawsze przejazdy jakichś oddziałów kawalerii, przejazdy jakichś oddziałów konnych, bo to podziwiało się i sprawność koni, i sprawność jeźdźców, prawda. Niedaleko tutaj mojego domu na ulicy Inżynierskiej był duży dom towarowy taki wielki, dzisiaj, Wróblewskiego, pozostał dzisiaj pod numerem, pod numerem trzecim, prawda, pod numerem trzecim ten dom był, no i tam właśnie ta firma dysponowała dużymi wozami, zaprzęganymi w konie albo w parę koni albo w czwórkę koni, tam były stajnie, tak że znów mieliś... miałem do czynienia i okoliczni mieszkańcy ciągle z tymi końmi. Na obrzeżach Pragi były składy paszy, prawda, ulica Markowska szczególnie, gdzie na Markowskiej w tej części prawej, z prawej strony, znaczy się w stronę dworca licząc, były wielkie skupiska tych wozaków różnych, taki był jak gdyby parking wozów konnych, gdzie można było wynająć do przewozu czegokolwiek, począwszy od najdrobniejszych rzeczy, aż do największych, no i tam były te wszystkie składy z paszą. Na mojej ulicy też było kilka takich stajni, także tu była taka troszeczkę, jakbym powiedział z dzisiejszej perspektywy, taka trochę, trochę wieś, trochę miasto, prawda. Trochę wieś, trochę miasto… No wracam jeszcze do tych koni, no konie, konie, no jest taka delikatna sprawa, że konie, no ze względów naturalnych, zostawiają ślady, prawda, po sobie. I proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby np. w ciągu dnia nie sprzątano tych odchodów, to niewątpliwie pod wieczór byłoby tego wszystkiego co najmniej pół metra, prawda. I tu chcę właśnie powiedzieć najważniejszą rzecz, jak sprawnie działały te służby oczyszczania miasta. Raz, pierwsze, każdy dom miał dozorcę, każdy dom miał dozorcę, który był gospodarzem i do obowiązków jego należała, należało zachowanie czystości wokół domu, a więc zawsze było posprzątane, oczyszczane. Czuwali nad tym policjanci, dzielnicowy czuwał i jak co, to wlepiał mandaty takie, tym dozorcom, którzy przecież nie mieli jakichś fantastycznych zarobków, to było dla nich niewątpliwie bardzo dotkliwe. Aha!, ale wracam jeszcze do tego porządku, teraz jezdnia. Jezdnia była pilnowana przez dozorców miejskich, magistrackich. Byli to panowie, tacy w średnim wieku, nieraz starszym wieku, mieli gumowe fartuchy, takie podgumowane można by powiedzieć, czy ceratowe fartuchy, czapki służbowe, prawda, okrągłe, maciejówki, takie z herbem, tego, mieli miotły, szufle i ich obowiązkiem było zamiatanie natychmiast tych wszystkich pozostałości po koniach, pilnowali, pilnowali, z tymże oni znów mieli swoje odcinki, i powiedzmy tak jak ulica reprezentacyjna, jaką była Wileńska przed wojną, prawda, środkiem latarnie, elegancko, tory tramwajowe biegły, oni mieli poszczególne swoje, podzielone to było na jakieś tam odcinki, które mieli sprzątać i zawsze było czysto, nawet na postojach dorożkarskich. Tutaj niedaleko był postój dorożkarek, tych dorożek było siedem, osiem, dziewięć i znów konie nie wybierają sobie miejsca, więc zawsze to było czysto, było sprzątane nieomal automatycznie, natychmiast było sprzątane, bo to byłby i, i charakterystyczny taki zapach, prawda, i charakterystyczny...; Tuż na Pradze Południe, dzisiaj się mówi Praga Południe, kiedyś się mówiło po prostu na Grochowie, na Kamionku, był tam osobliwy targ, właściwie w rejonie dzisiejszego parku, o tak bym powiedział, to jest ten rejon, były takie drewniane, drewniane zapory, takie kojce jak gdyby i tam gospodarze z okolicznych miejscowości, z dalszych, bliższych, no przy... przywozili te swoje konie, demonstrowali te swoje konie, dobijali targu i, i to był ciekawy, ciekawy taki przegląd, tam tacy chłopcy jak ja, na rowerach podjeżdżaliśmy, oglądaliśmy jak to się odbywa, prawda, jak to wygląda, w każdym bądź razie, już z daleka były, był widoczny ten duży natłok, sporo tam było tego, tych ludzi, tych koni, tych kupujących, tych sprzedających, trudno powiedzieć, jak to tam dobijano, nawet nie jestem zorientowany, jaka cena konia była, bo jakoś się tego nie zdołałem, ale fakt jest faktem, że tam właśnie był, no i zresztą tam na Grochowie, sporo było tych, tych no składnic, skła..., bo to już trudno mówić o sklepach, składnic z tym, z paszą dla zwierząt, dla koni, tak dalej, tak, to było bardzo charakterystyczne. Wrócę jeszcze na chwileczkę do najważniejszych rzeczy, mianowicie do transportu, takiego indywidualnego, a więc do dorożek. Dorożek, tych dorożek było bardzo dużo, dorożkarze, prawda, byli ponumerowani, mieli numery takie swoje na plecach, numer dorożki, prawda. Dorożka musiała być oświetlona, tam były te dwie karbidówki mieli w tych lampach swoich albo dwie świece. Bardzo grzeczni byli. Buda była rozsuwana w razie deszczu, okrywali ludzi taką jeszcze ceratą, osłonką w razie deszczu, no ten kurs można było sobie zawsze zamówić, umówić się prawda o cenę. Wykształcił się, można powiedzieć tak, wykształcił się taki typ warszawski, no i tych dorożek, który był zwany takim typem praskiej dorożki, takim obrazem takiej dorożki praskiej, Tym się chyba wyróżniała, że była jednokonna, to była jednokonna, tamte były dwukonne, ponieważ tu jeszcze taka jest historia, jak się most, będzie tam most Śląsko-Dąbrowski dzisiejszy, on jest poziomo, natomiast przed wojną ten most był, tak jak i dzisiaj w tym samym miejscu mniej więcej, ale podjazd pod górę był dość stromy, w związku z tym jednokonna dorożka to z trudem się tam ten koń wdrapał, więc w związku z tym już, już po tamtej stronie, po lewej stronie używano tych dwukonnych raczej dorożek i ta jednokonka, to taką miała nazwę właśnie praską, natomiast konstrukcyjnie to już się tam specjalnie nie różniły… Natomiast zimą, od razu z chwilą, gdy tylko pierwsze płatki śniegu spadły na jezdnię, jezdnia była już taka bardzo ośnieżona, a te śniegi to były właściwie kiedyś bardzo modne, bo one były od jakiegoś października, listopada aż do marca. Zima była zimna, zima była naprawdę prawdziwą zimą, taką zakopiańską, no i dorożki zamieniały się w saneczki, piękne saneczki, konik jeden, jeden konik albo dwa koniki, zależy gdzie się jeździło, miał dzwoneczek, prawda, i ten dzwoneczek dzwonił, bo to nie było słychać, poruszały się sanie, Sanie były takie właśnie dwuosobowe, no trzecia osoba mogła obok woźnicy, obok woźnicy siadać, bardzo przyjemna była rzecz, no co młodsi to nie mogli się doczekać, żeby taką, taką sanną się przejechać. Ja też wiele razy z ojcem, żeśmy gdzieś po prostu, nie dlatego żeśmy musieli, ale prawdopodobnie dlatego, żeby ojciec mi zrobił frajdę, żeby radość była, no to żeśmy tymi sankami poszli. Był tutaj nawet, róg Zaokopowej i Wileńskiej, tu stały te saneczki…
Transkrypcja: Konie na Pradze

Anna Mizikowska: Dziś oddamy głos Panu Pawłowi Elszteinowi. Pan Paweł urodził się i wychował na warszawskiej Pradze. Urodził się w 1922 roku. Pokochał te Pragę, zapamiętał ją i opisał w książce „Moja Praga. Z archiwum wspomnień”. Poza tym napisał 75 książek, ponieważ był dziennikarzem, publicysta związanym przede wszystkim z rozwojem lotnictwa. Nagrał dla Archiwum Historii Mówionej swoje wspomnienia. Zaprezentuję fragment, w którym opowiada o audiosferze Pragi lat 20. i 30.

Paweł Elsztein: Wspominamy dawne lata, a najlepiej wspomina się ten kraj lat dziecinnych, prawda, kraj lat młodzieńczych… A ten mój kraj lat dziecinnych to lata dwudzieste i trzydzieste. A w tych latach to w życiu społeczeństwa Pragi, moim również, dominowały konie.
Nie zdajemy sobie dzisiaj sprawy, w jak w powszechnym użyciu były konie. Bo tak: pieczywo dowoziły wozy małe, zręczne, jednokonne do poszczególnych tutaj sklepików;
Straż ogniowa, za mojej jeszcze pamięci, jeszcze czasami używała konnych zaprzęgów, chociaż już przesiadali się na, na samochody, prawda, takie niemieckie te wozy czerwonej barwy.
Od samego rana już słyszeliśmy turkot furmanek, które po tym bruku tutaj zajeżdżały na ulicę Małą, bo jesteśmy na ulicy Małej, z którą jestem związany tu przecież nieomal od urodzenia, turkot furmanek, głosy woźniców, to byli podwarszawscy chłopi, rolnicy, którzy przywozili już z samego rana swoje płody. Zgodnie z wytycznymi władz miejskich, ten, sprzedaż powinna się odbywać na wyznaczonych miejscach, ale i dopuszczano w niektórych uliczkach, takich zacisznych, z wyjątkiem Rębielińskiej, która była bardzo ruchliwa, ale takie ulice jak: Zaokopowa, Inżynierska, Mała, Stalowa, mniej ruchliwe, przynajmniej na pewnych odcinkach, to były zaopatrywane bezpośrednio z wozu sprzedawano kartofle, cebulę i tak dalej, i tak dalej, normalne warzywa. Podobno to było taniej niż w sklepikach okolicznych, nie jestem pewien, czy to tak było naprawdę, w każdym bądź razie już z końmi od samego rana mieliśmy do czynienia.
Właściwie cały transport ten towarowy, przewóz towarów, to był konny, przewóz piwa, słynne, słynne zakłady, słynny browar Haberbusch i Schielego rozwoził właśnie piwo w takich wielkich beczkach. Charakteryzowały się tym, że konie były potężne takie, miały te pęciny owłosione, potężne rumaki ciągnęły to piwo, zawsze to było sensacją, przejazd taki konnego zaprzęgu był sensacją dla, dla okolicznej dzieciarni.
No i wojsko, mieliśmy tu sporo wojska w rejonie dzisiejszego Placu Hallera, tam były przecież składnice wojskowe, tam były, był oddział weterynaryjny tu mniej więcej, gdzie dzisiaj pomnik na Namysłowskiej jest, no i wojsko też bardzo dużą liczbą wozów się posługiwało. Oczywiście były to podjazdy, wozy amunicyjne, no były też i samochody naturalnie, ale też tych koni było pełno. Na ulicy Jagiellońskiej nawet wyznaczony był taki tor do jazdy konnej, ja to w książce opisuję, amazonki z Jagiellońskiej, gdzie tam sobie panie z rodzin wojskowych urządzały, takie wyścigi, treningi, gdzie żołnierze ćwiczyli się w jeździe konnej, no tak że i w wojsku tutaj tu konie były, no oczywiście podziwialiśmy zawsze przejazdy jakichś oddziałów kawalerii, przejazdy jakichś oddziałów konnych, bo to podziwiało się i sprawność koni, i sprawność jeźdźców, prawda.
Niedaleko tutaj mojego domu na ulicy Inżynierskiej był duży dom towarowy taki wielki, dzisiaj, Wróblewskiego, pozostał dzisiaj pod numerem, pod numerem trzecim, prawda, pod numerem trzecim ten dom był, no i tam właśnie ta firma dysponowała dużymi wozami, zaprzęganymi w konie albo w parę koni albo w czwórkę koni, tam były stajnie, tak że znów mieliś... miałem do czynienia i okoliczni mieszkańcy ciągle z tymi końmi.

Na obrzeżach Pragi były składy paszy, prawda, ulica Markowska szczególnie, gdzie na Markowskiej w tej części prawej, z prawej strony, znaczy się w stronę dworca licząc, były wielkie skupiska tych wozaków różnych, taki był jak gdyby parking wozów konnych, gdzie można było wynająć do przewozu czegokolwiek, począwszy od najdrobniejszych rzeczy, aż do największych, no i tam były te wszystkie składy z paszą. Na mojej ulicy też było kilka takich stajni, także tu była taka troszeczkę, jakbym powiedział z dzisiejszej perspektywy, taka trochę, trochę wieś, trochę miasto, prawda. Trochę wieś, trochę miasto…
No wracam jeszcze do tych koni, no konie, konie, no jest taka delikatna sprawa, że konie, no ze względów naturalnych, zostawiają ślady, prawda, po sobie. I proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby np. w ciągu dnia nie sprzątano tych odchodów, to niewątpliwie pod wieczór byłoby tego wszystkiego co najmniej pół metra, prawda. I tu chcę właśnie powiedzieć najważniejszą rzecz, jak sprawnie działały te służby oczyszczania miasta. Raz, pierwsze, każdy dom miał dozorcę, każdy dom miał dozorcę, który był gospodarzem i do obowiązków jego należała, należało zachowanie czystości wokół domu, a więc zawsze było posprzątane, oczyszczane. Czuwali nad tym policjanci, dzielnicowy czuwał i jak co, to wlepiał mandaty takie, tym dozorcom, którzy przecież nie mieli jakichś fantastycznych zarobków, to było dla nich niewątpliwie bardzo dotkliwe.
Aha!, ale wracam jeszcze do tego porządku, teraz jezdnia. Jezdnia była pilnowana przez dozorców miejskich, magistrackich. Byli to panowie, tacy w średnim wieku, nieraz starszym wieku, mieli gumowe fartuchy, takie podgumowane można by powiedzieć, czy ceratowe fartuchy, czapki służbowe, prawda, okrągłe, maciejówki, takie z herbem, tego, mieli miotły, szufle i ich obowiązkiem było zamiatanie natychmiast tych wszystkich pozostałości po koniach, pilnowali, pilnowali, z tymże oni znów mieli swoje odcinki, i powiedzmy tak jak ulica reprezentacyjna, jaką była Wileńska przed wojną, prawda, środkiem latarnie, elegancko, tory tramwajowe biegły, oni mieli poszczególne swoje, podzielone to było na jakieś tam odcinki, które mieli sprzątać i zawsze było czysto, nawet na postojach dorożkarskich. Tutaj niedaleko był postój dorożkarek, tych dorożek było siedem, osiem, dziewięć i znów konie nie wybierają sobie miejsca, więc zawsze to było czysto, było sprzątane nieomal automatycznie, natychmiast było sprzątane, bo to byłby i, i charakterystyczny taki zapach, prawda, i charakterystyczny...;




Tuż na Pradze Południe, dzisiaj się mówi Praga Południe, kiedyś się mówiło po prostu na Grochowie, na Kamionku, był tam osobliwy targ, właściwie w rejonie dzisiejszego parku, o tak bym powiedział, to jest ten rejon, były takie drewniane, drewniane zapory, takie kojce jak gdyby i tam gospodarze z okolicznych miejscowości, z dalszych, bliższych, no przy... przywozili te swoje konie, demonstrowali te swoje konie, dobijali targu i, i to był ciekawy, ciekawy taki przegląd, tam tacy chłopcy jak ja, na rowerach podjeżdżaliśmy, oglądaliśmy jak to się odbywa, prawda, jak to wygląda, w każdym bądź razie, już z daleka były, był widoczny ten duży natłok, sporo tam było tego, tych ludzi, tych koni, tych kupujących, tych sprzedających, trudno powiedzieć, jak to tam dobijano, nawet nie jestem zorientowany, jaka cena konia była, bo jakoś się tego nie zdołałem, ale fakt jest faktem, że tam właśnie był, no i zresztą tam na Grochowie, sporo było tych, tych no składnic, skła..., bo to już trudno mówić o sklepach, składnic z tym, z paszą dla zwierząt, dla koni, tak dalej, tak, to było bardzo charakterystyczne. Wrócę jeszcze na chwileczkę do najważniejszych rzeczy, mianowicie do transportu, takiego indywidualnego, a więc do dorożek. Dorożek, tych dorożek było bardzo dużo, dorożkarze, prawda, byli ponumerowani, mieli numery takie swoje na plecach, numer dorożki, prawda. Dorożka musiała być oświetlona, tam były te dwie karbidówki mieli w tych lampach swoich albo dwie świece. Bardzo grzeczni byli. Buda była rozsuwana w razie deszczu, okrywali ludzi taką jeszcze ceratą, osłonką w razie deszczu, no ten kurs można było sobie zawsze zamówić, umówić się prawda o cenę.
Wykształcił się, można powiedzieć tak, wykształcił się taki typ warszawski, no i tych dorożek, który był zwany takim typem praskiej dorożki, takim obrazem takiej dorożki praskiej, Tym się chyba wyróżniała, że była jednokonna, to była jednokonna, tamte były dwukonne, ponieważ tu jeszcze taka jest historia, jak się most, będzie tam most Śląsko-Dąbrowski dzisiejszy, on jest poziomo, natomiast przed wojną ten most był, tak jak i dzisiaj w tym samym miejscu mniej więcej, ale podjazd pod górę był dość stromy, w związku z tym jednokonna dorożka to z trudem się tam ten koń wdrapał, więc w związku z tym już, już po tamtej stronie, po lewej stronie używano tych dwukonnych raczej dorożek i ta jednokonka, to taką miała nazwę właśnie praską, natomiast konstrukcyjnie to już się tam specjalnie nie różniły…
Natomiast zimą, od razu z chwilą, gdy tylko pierwsze płatki śniegu spadły na jezdnię, jezdnia była już taka bardzo ośnieżona, a te śniegi to były właściwie kiedyś bardzo modne, bo one były od jakiegoś października, listopada aż do marca. Zima była zimna, zima była naprawdę prawdziwą zimą, taką zakopiańską, no i dorożki zamieniały się w saneczki, piękne saneczki, konik jeden, jeden konik albo dwa koniki, zależy gdzie się jeździło, miał dzwoneczek, prawda, i ten dzwoneczek dzwonił, bo to nie było słychać, poruszały się sanie, Sanie były takie właśnie dwuosobowe, no trzecia osoba mogła obok woźnicy, obok woźnicy siadać, bardzo przyjemna była rzecz, no co młodsi to nie mogli się doczekać, żeby taką, taką sanną się przejechać. Ja też wiele razy z ojcem, żeśmy gdzieś po prostu, nie dlatego żeśmy musieli, ale prawdopodobnie dlatego, żeby ojciec mi zrobił frajdę, żeby radość była, no to żeśmy tymi sankami poszli. Był tutaj nawet, róg Zaokopowej i Wileńskiej, tu stały te saneczki…

Praskie Audiohistorie e08 Dziewczyna z Wileńskiej
2021-02-16 00:00:20

Praskie Audiohistorie e08 "Dziewczyna z Wileńskiej" W tym odcinku podcastu wykorzystano relację historii mówionej nagraną przez Panią Janinę Borowską dla Muzeum Warszawskiej Pragi, 18 sierpnia 2011 roku. Transkrypcja Janina Borowska, relacja AHM: Z tym chłopakiem to się poznałam na balu… Bal! Jak do szkoły chodziłam… On chodził też do którejś tam klasy, nie pamiętam już, do której… I był taki wspólny wieczorek taki. No i tam… On był całym wodzirejem tam, na tej zabawie! I tam się poznaliśmy. Ale się nie widywaliśmy, nie graliśmy, nie umawialiśmy. Nic! I potem… To był 1939 rok… Nazywam się Janina Borowska. Urodziłam się 23 marca 1920 roku. W roku Cudu nad Wisłą! Także ja zawsze się śmieję, że ja jestem tym cudem nad Wisłą, bo w tym roku się urodziłam! Z mamą pojechaliśmy - to znaczy ja, brat i mama - na wakacje. Tu pod Warszawę, koło Zalesia. Rodzice wynajmowali zawsze tak u gospodarzy.. Tam oja kuzynka też była. I tam się odbywały takie, wie pani, zabawy w lesie, w niedzielę, albo w sobotę… No, takie, jak się mówiło, „dechy” albo „na dechach”! No i ta moja kuzynka mówi:- słuchaj no, co będziemy tutaj siedzieć, chodźmy, zobaczymy… No i poszliśmy. Ja patrzę, a tam jest ten Zbyszek! No już wtedy się zaczęło! Już on… Tam jego mama była z siostrą jego… Też tam mieli wynajęte mieszkanie… On tam, proszę pani, był, już potem wciąż przylatywał do nas! I tak się zaczęło! Wtedy właśnie. Zbyszek… Moja mama to go strasznie lubiła. A on mnie denerwował czasami, wie pani! Bo udawał chorego, prawda… To ja… To moja mama mówi „Jedź do niego”, prawda… Bo jego brat zawsze przyjeżdżał do mnie (bo on go widocznie przysyłał), mówił do mnie „słuchaj, Zbyszek to jest – mówi, że jest - chory. Może byś przyjechała do niego?”. To moja mama tam kiedyś nagotowała jakiegoś rosołu, kompotu… Każe mnie to tam wozić. No dobrze. Raz pojechałam… Siostra jego mówi tak: „Ty się nie przejmuj”, mówi, „on udaje, bo chciał, żebyś ty przyjechała tutaj…”. Wciąż groził, że on się utopi, że on to, że on tamto… Był strasznie zazdrosny, okropnie! Pani wie, że jak ja na tym Targówku tam pracowałam, to on przyjeżdżał rano na rowerze pod mój dom, na Wileńską, i szedł za mną…? Bo ja szłam do tramwaju, prawda… Ja wsiadam w tramwaj, a za tym tramwajem on jechał na tym rowerze… Aż do samych tych… I kiedyś przyjechał i zobaczył, jak ja już wychodzę z tej pralni… I ze mną wyszedł jeden z braci Wiech. Bo ten Wiechecki to jeszcze miał braci… Ja wychodziłam z nim z pracy, do tramwaju. No, to miałam awanturę taką straszną! Kto to jest?! Dlaczego on z tobą wychodzi?! Ja się wciąż z nim kłóciłam, prawda… A moja mama mówi: „No przestań już, już dobrze… On taki wariat jest, ale dobry chłopak…”. Ja mówię: „no dobrze… Dobrze…” No i potem rzeczywiście rozdzieliła nas Wisła. I już na wieki nas rozdzieliła. Mój chłopak był po drugiej stronie, prawda… On tam brał udział w Powstaniu. Ja już go więcej nie widziałam. Ale on nie zginął, nie… On walczył na Starówce i potem on… Ich wywozili, gdzieś tam ich wywozili… Oni uciekali, prawda… I on w końcu znalazł się we Włoszech. A stamtąd pojechał do Anglii, zresztą z bratem, bo ich dwóch było. A potem z tej Anglii do Stanów. I jak mój mąż umarł, to on zaczął do mnie pisać. Ja mam bardzo dużo listów od niego. Tak… No. Ja już mężatka i syna miałam… I on też żonaty, bo się ożenił, prawda… Pisał wiersze. Zaraz pani pokażę jego jeden wiersz… Pisał wiersze, bo mam jego tomik, bo moja synowa, jak pojechała do Stanów, to do niego dałam telefon i ona zadzwoniła do niego i dostała taki tomik. Ale on umarł, biedaczek. Przywieźli go tutaj z tych Stanów. Byłam na pogrzebie na Powązkach. A ja byłam nawet z nim zaręczona! Pierścionek mam do tej pory, zaręczynowy. Proszę jest tu, znalazłam Do mnie pisał zawsze liściki w takich książeczkach. On potrafił napisać na znaczku pocztowym też, na drugiej stronie O tutaj chyba jestem taki znaczek… A tutaj, zaraz pani to pokażę, już mi to przysłał ze Stanów, na imieniny przyszła, bo widzę tu datę… Więc tak… Bywa tak, gwiazdy widzą, że sobie potęsknię do pewnej dziewczyny z ulicy Wileńskiej Do miasta mej młodości i szczęścia w stolicy i do tej dziewczyny z Wileńskiej ulicy. I do tej epoki z dawnych kalendarzy gdy człowiek jeszcze wierzył i nie bał się marzyć. Gdy jeszcze pożar świata nie zaczął ogromnieć, tak, że może i lepiej byłoby zapomnieć. No i cóż wiara zgasła i marzenia prysły W dłoniach mi zamek spłonął, katedra runęła konający wołali: Jeszcze nie zginęła! A jak byłem szczęśliwy, że tak blisko Wisły tej gwiazdami pijanej naszej powiernicy i że prawie naprzeciw Wileńskiej ulicy. W to aby wiedzieć. I mędrcy nawet nie wiedzieli że ta rzeka, co łączy, tak okrutnie nas dzieli Długa droga, w tej drodze za tęsknotę bili, za wierność i za ufność, której nie zabili. I nic by już pewnie nie płakało po mnie, gdyby nie te marzenia wydarte ze wspomnień. I wspomnienia to: Krucza, Wileńska i Złota, niemal jak z katarynki, ze strof Or-Ota, niemal jak z katarynki starszego już pana Dziewczyno z Wileńskiej, dziewczyno kochana!
Praskie Audiohistorie e08 "Dziewczyna z Wileńskiej"
W tym odcinku podcastu wykorzystano relację historii mówionej nagraną przez Panią Janinę Borowską dla Muzeum Warszawskiej Pragi, 18 sierpnia 2011 roku.

Transkrypcja

Janina Borowska, relacja AHM: Z tym chłopakiem to się poznałam na balu… Bal! Jak do szkoły chodziłam… On chodził też do którejś tam klasy, nie pamiętam już, do której… I był taki wspólny wieczorek taki. No i tam… On był całym wodzirejem tam, na tej zabawie! I tam się poznaliśmy. Ale się nie widywaliśmy, nie graliśmy, nie umawialiśmy. Nic! I potem… To był 1939 rok…
Nazywam się Janina Borowska. Urodziłam się 23 marca 1920 roku. W roku Cudu nad Wisłą! Także ja zawsze się śmieję, że ja jestem tym cudem nad Wisłą, bo w tym roku się urodziłam!
Z mamą pojechaliśmy - to znaczy ja, brat i mama - na wakacje. Tu pod Warszawę, koło Zalesia. Rodzice wynajmowali zawsze tak u gospodarzy.. Tam oja kuzynka też była. I tam się odbywały takie, wie pani, zabawy w lesie, w niedzielę, albo w sobotę… No, takie, jak się mówiło, „dechy” albo „na dechach”! No i ta moja kuzynka mówi:- słuchaj no, co będziemy tutaj siedzieć, chodźmy, zobaczymy… No i poszliśmy. Ja patrzę, a tam jest ten Zbyszek! No już wtedy się zaczęło! Już on… Tam jego mama była z siostrą jego… Też tam mieli wynajęte mieszkanie… On tam, proszę pani, był, już potem wciąż przylatywał do nas! I tak się zaczęło! Wtedy właśnie. Zbyszek…
Moja mama to go strasznie lubiła. A on mnie denerwował czasami, wie pani! Bo udawał chorego, prawda… To ja… To moja mama mówi „Jedź do niego”, prawda… Bo jego brat zawsze przyjeżdżał do mnie (bo on go widocznie przysyłał), mówił do mnie „słuchaj, Zbyszek to jest – mówi, że jest - chory. Może byś przyjechała do niego?”. To moja mama tam kiedyś nagotowała jakiegoś rosołu, kompotu… Każe mnie to tam wozić. No dobrze. Raz pojechałam… Siostra jego mówi tak: „Ty się nie przejmuj”, mówi, „on udaje, bo chciał, żebyś ty przyjechała tutaj…”.
Wciąż groził, że on się utopi, że on to, że on tamto… Był strasznie zazdrosny, okropnie! Pani wie, że jak ja na tym Targówku tam pracowałam, to on przyjeżdżał rano na rowerze pod mój dom, na Wileńską, i szedł za mną…? Bo ja szłam do tramwaju, prawda… Ja wsiadam w tramwaj, a za tym tramwajem on jechał na tym rowerze… Aż do samych tych… I kiedyś przyjechał i zobaczył, jak ja już wychodzę z tej pralni… I ze mną wyszedł jeden z braci Wiech. Bo ten Wiechecki to jeszcze miał braci… Ja wychodziłam z nim z pracy, do tramwaju. No, to miałam awanturę taką straszną! Kto to jest?! Dlaczego on z tobą wychodzi?! Ja się wciąż z nim kłóciłam, prawda… A moja mama mówi: „No przestań już, już dobrze… On taki wariat jest, ale dobry chłopak…”. Ja mówię: „no dobrze… Dobrze…”
No i potem rzeczywiście rozdzieliła nas Wisła. I już na wieki nas rozdzieliła.

Mój chłopak był po drugiej stronie, prawda… On tam brał udział w Powstaniu. Ja już go więcej nie widziałam. Ale on nie zginął, nie… On walczył na Starówce i potem on… Ich wywozili, gdzieś tam ich wywozili… Oni uciekali, prawda… I on w końcu znalazł się we Włoszech. A stamtąd pojechał do Anglii, zresztą z bratem, bo ich dwóch było. A potem z tej Anglii do Stanów.
I jak mój mąż umarł, to on zaczął do mnie pisać. Ja mam bardzo dużo listów od niego. Tak… No. Ja już mężatka i syna miałam… I on też żonaty, bo się ożenił, prawda… Pisał wiersze. Zaraz pani pokażę jego jeden wiersz… Pisał wiersze, bo mam jego tomik, bo moja synowa, jak pojechała do Stanów, to do niego dałam telefon i ona zadzwoniła do niego i dostała taki tomik.
Ale on umarł, biedaczek. Przywieźli go tutaj z tych Stanów. Byłam na pogrzebie na Powązkach. A ja byłam nawet z nim zaręczona! Pierścionek mam do tej pory, zaręczynowy.


Proszę jest tu, znalazłam Do mnie pisał zawsze liściki w takich książeczkach. On potrafił napisać na znaczku pocztowym też, na drugiej stronie O tutaj chyba jestem taki znaczek… A tutaj, zaraz pani to pokażę, już mi to przysłał ze Stanów, na imieniny przyszła, bo widzę tu datę… Więc tak…

Bywa tak, gwiazdy widzą, że sobie potęsknię
do pewnej dziewczyny z ulicy Wileńskiej
Do miasta mej młodości i szczęścia w stolicy
i do tej dziewczyny z Wileńskiej ulicy.

I do tej epoki z dawnych kalendarzy
gdy człowiek jeszcze wierzył i nie bał się marzyć.
Gdy jeszcze pożar świata nie zaczął ogromnieć,
tak, że może i lepiej byłoby zapomnieć.

No i cóż wiara zgasła i marzenia prysły
W dłoniach mi zamek spłonął, katedra runęła
konający wołali: Jeszcze nie zginęła!

A jak byłem szczęśliwy, że tak blisko Wisły
tej gwiazdami pijanej naszej powiernicy
i że prawie naprzeciw Wileńskiej ulicy.

W to aby wiedzieć. I mędrcy nawet nie wiedzieli
że ta rzeka, co łączy, tak okrutnie nas dzieli
Długa droga, w tej drodze za tęsknotę bili,
za wierność i za ufność, której nie zabili.

I nic by już pewnie nie płakało po mnie,
gdyby nie te marzenia wydarte ze wspomnień.
I wspomnienia to: Krucza, Wileńska i Złota,
niemal jak z katarynki, ze strof Or-Ota,
niemal jak z katarynki starszego już pana

Dziewczyno z Wileńskiej, dziewczyno kochana!

praskie_audiohistorie_07 Na wieczną rzeczy pamiątkę
2021-02-09 09:03:08

Na wieczną rzeczy pamiątkę. Transkrypcja [fragment muzyki: Claudio Monteverdi - Vespro della Beata Vergine (1610) - Antifona "Deus in adiutorium", wyk. Cantica Symphonia, dyr. G. Maletto (Live recording, San Filippo Church, Turin (Italy), october 3, 2000, AuthorGuido Magnano w: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Deus_in_adiutorium.ogg , dostęp 05.02.2021)] [nagranie w języku łacińskim. Fragment Aktu lokacji Pragi czyta Błażej Cul. Tekst łac. i poniższe tłumaczenie za „Starożytności Warszawy”, t. 6, 1958] Anna Mizikowska: Władysław IV, z Bożej łaski Król Polski, Wielki Książę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Żmudzki, Inflancki, Smoleński, Czerniechowski; oraz Szwedów, Gottów i Wandalów dziedziczny król. [Ad perpetuam…] Na wieczną rzeczy pamiątkę wiadomym czynimy niniejszym dyplomem naszym, wszystkim w ogóle i w szczególe komu na tym zależy. [Inter cruentos…] Wśród krwawych zgiełku wojen i bitew, jakimi przyległe naszym królestwom sąsiedzkie państwa, oraz błonia urodzajnością ziemi niegdyś wsławione, są obecnie krwią obywatelską skrapiane i na obrzydłą, dziką pustynię w tych czasach wyradzają się, za wielki udział szczęścia poczytujemy, gdy w państwach i prowincjach naszych, po uskromieniu napadów nieprzyjacielskich, powstają i rozwijają się w pożądanym pokoju zamożne osady, odłogi i opuszczone pola na najbujniejsze łany są uprawiane; zaniedbane zaś wsie i prawami nieopatrzone sioła, na nowe i ustawami nadane zamieniają się miasta. [Ac proinde…] Więc z tych powodów, gdy Przewielebny w Chrystusie Ojciec Michał Działyński biskup kamieniecki, z całą swą Wielebną kapitułą, pokornie nas upraszali, ażeby na brzegu Wisły przeciwległym miastu naszemu Warszawie, na gruncie własnym, czyli dziedzicznym, gdzie Kaplica Lauretańska Najświętszej Panny niedawno wystawiona jest, mając tamże zamiar miasto założyć, oraz mieszkańców osiadłych pod stałe prawa podciągnąć i ustawami publicznymi opatrzyć, za naszym na to pozwoleniem, iżby dozwolonym mu było wykonać; [Nos, id ipsum…] My zważając, iż to na większą chwałę Boga i na rozszerzenie czci Najświętszej Panny Loretańskiej najsilniej wpływać będzie i że to miasto rezydencji naszej Warszawie przyległe, już dawszy poznać pierwsze fundamenty swojej postaci, stanie się w uczczeniu Bogarodzicy wielkim Rzeczpospolitej zaszczytem i wygodą, chętnie postanowiliśmy na założenie jego zezwolić tak, jak niniejszym dyplomem zezwalamy i odtąd prawem niemieckim, które zwą Magdeburskie, nadajemy i do niego wcielamy, mieć chcąc, ażeby Pragą dawnem mianem ciągle i na wieki przezywało się. Prócz tego, odrzucając i unieważniając wszystkie miary i zwyczaje obecnemu prawu magdeburskiemu przeciwne, a jakich Prażanie dotąd używali, postanowiliśmy niniejszym dyplomem naszym dać i udzielić zupełną i wszechstronną tymże mieszkańcom władzę... Błażej Cul, historyk-miediewista, przeczytał Państwu po łacińsku Akt lokacji Pragi, spisany dokładnie 373 lata temu, 10 lutego 1648 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie. Na pamiątkę tego wydarzenia warszawska Praga obchodzi swoje urodziny właśnie 10 lutego. Właściwie ten oryginalny łaciński tekst i przeczytane przeze mnie tłumaczenie to tylko pierwsza - najważniejsza, ogólna - część całego dokumentu. Dalej mowa była o konkretach, o przywilejach, które pozwalały Pradze zarabiać i rządzić się jako miastu. O tych konkretach opowie Państwu 11 lutego, o godzinie 18. Adam Lisiecki, kustosz Muzeum Pragi. Zapraszamy na wykład na facebooku Muzeum Warszawskiej Pragi. Oryginał aktu lokacji to pergamin, gęsto zapisany złotym i czarnym atramentem, z odręcznie wyrysowanym kolorowym herbem Pragi, z piękną wielką pieczęcią królewską odciśniętą w czerwonym wosku. Ten oryginał leży bezpieczny, w dobrym stanie, w Archiwum Akt Dawnych. Faksymile, czyli bardzo dokładną kopię tego dokumentu, mogą Państwo zobaczyć w Muzeum Pragi. W drodze do muzeum, albo w czasie wycieczki do warszawskiego ZOO, warto zobaczyć jeszcze jeden relikt tamtych czasów. W kościele Matki Bożej Loretańskiej przy Ratuszowej – w środku – ostał się Domek Loretański, czyli Kaplica Lauretańska, wspomniana w akcie lokacyjnym. Król Władysław IV był jednym z fundatorów, czyli sponsorów budowy tej kaplicy. Osobiście przekazał klucze do ukończonego sanktuarium mnichom bernardynom. Domek Loretański powstał bowiem przy jednej ze ścian nieistniejącego już kościoła Bernardynów, jak odrębna budowla, nie schowana jak dziś, pod innym dachem. Mamy dokładny opis tej kaplicy, sporządzony w chwili jej otwarcia. Napisał go, wierszem, nadworny kompozytor królewski, Adam Jarzębski. A ja Państwu fragment przeczytam: [„Adama Jarzębskiego Gościniec abo Opisanie Warszawy 1643 r.” w opracowaniu z 1909 roku w Bibliotece Narodowej] Wbok Laurentańska kaplica. Przy niej cmentarz i ulica. Zmurowana na kształt takiej drugiej w Lorecie, jednakiej. Tamta, w pół kościoła z muru stoi. Wierzch biały, z marmuru. Na niej historyje różne - wyrażono je, niepróżne. W sklepieniu okno pod wierzchem, żeby od lamp fumy wierzchem wychodziły, dla zaduchu. Tak od zgromadzonego duchu. A ołtarz od srebra złotem, z dyjamentami - klejnotem od monarchów ozdobiony, wewnątrz sporsta w mur zrobiony. Czarny sam obraz Loreckiej Panny, płci niejako greckiej. A przeciwko, malowany Pan wykonterfekowany. Wisi na krzyżu, przy murze… Wynidę bocznemi drzwiami. Niedaleko, też za drzwiami, widzę: murem obtoczono, w rogach baszteczki wtłoczono. W tychże ołtarze być mają, tak zakonnicy mniemają, którzy mocno tam zasiedli. Bernardyni… Sprawdź kiedyś, jak ten opis pasuje do dzisiejszego wyglądu domku, który jest herbie Pragi… Kończymy już ten urodzinowy odcinek podcastu. Ale na urodzinach musza wybrzmieć życzenia! Życzenia dla dzisiejszej Pragi… Kochana Prago, z okazji Twoich urodzin życzę Ci, żebyś zawsze była piękna, gościnna, otwarta na różnorodność. A przede wszystkim dumna ze swojej tożsamości. Wszystkiego najlepszego kochana Prago! Anna Kraus, Muzeum Warszawskiej Pragi. Tu Krzysztof Michalski z Porozumienia dla Pragi i Praskiego Stowarzyszenia Mieszkańców “Michałów”. Z okazji kolejnych urodzin życzę Pradze, prażankom i prażanom tego, by nasza dzielnica była zielona, przyjazna, zarządzana w sposób transparentny, odnowiona, ale z poszanowaniem historycznego dziedzictwa, a także aktywna aktywnością swoich mieszkańców i mieszkanek! Kochana Prago, Warszawy dzielnico! W dniu Twojego święta uśmiecha się lico. Życzymy Ci piękna, od prażan miłości, więcej zieleni, o mienie dbałości. Szacunku do murów na tej praskiej ziemi. Niech Twa sława na lepszą się zmieni! Życzy Towarzystwo Przyjaciół Pragi.
Na wieczną rzeczy pamiątkę.
Transkrypcja
[fragment muzyki: Claudio Monteverdi - Vespro della Beata Vergine (1610) - Antifona "Deus in adiutorium", wyk. Cantica Symphonia, dyr. G. Maletto (Live recording, San Filippo Church, Turin (Italy), october 3, 2000, AuthorGuido Magnano w: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Deus_in_adiutorium.ogg, dostęp 05.02.2021)]
[nagranie w języku łacińskim. Fragment Aktu lokacji Pragi czyta Błażej Cul. Tekst łac. i poniższe tłumaczenie za „Starożytności Warszawy”, t. 6, 1958]
Anna Mizikowska: Władysław IV, z Bożej łaski Król Polski, Wielki Książę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Żmudzki, Inflancki, Smoleński, Czerniechowski; oraz Szwedów, Gottów i Wandalów dziedziczny król.
[Ad perpetuam…] Na wieczną rzeczy pamiątkę wiadomym czynimy niniejszym dyplomem naszym, wszystkim w ogóle i w szczególe komu na tym zależy.
[Inter cruentos…] Wśród krwawych zgiełku wojen i bitew, jakimi przyległe naszym królestwom sąsiedzkie państwa, oraz błonia urodzajnością ziemi niegdyś wsławione, są obecnie krwią obywatelską skrapiane i na obrzydłą, dziką pustynię w tych czasach wyradzają się, za wielki udział szczęścia poczytujemy, gdy w państwach i prowincjach naszych, po uskromieniu napadów nieprzyjacielskich, powstają i rozwijają się w pożądanym pokoju zamożne osady, odłogi i opuszczone pola na najbujniejsze łany są uprawiane; zaniedbane zaś wsie i prawami nieopatrzone sioła, na nowe i ustawami nadane zamieniają się miasta.
[Ac proinde…] Więc z tych powodów, gdy Przewielebny w Chrystusie Ojciec Michał Działyński biskup kamieniecki, z całą swą Wielebną kapitułą, pokornie nas upraszali, ażeby na brzegu Wisły przeciwległym miastu naszemu Warszawie, na gruncie własnym, czyli dziedzicznym, gdzie Kaplica Lauretańska Najświętszej Panny niedawno wystawiona jest, mając tamże zamiar miasto założyć, oraz mieszkańców osiadłych pod stałe prawa podciągnąć i ustawami publicznymi opatrzyć, za naszym na to pozwoleniem, iżby dozwolonym mu było wykonać;
[Nos, id ipsum…] My zważając, iż to na większą chwałę Boga i na rozszerzenie czci Najświętszej Panny Loretańskiej najsilniej wpływać będzie i że to miasto rezydencji naszej Warszawie przyległe, już dawszy poznać pierwsze fundamenty swojej postaci, stanie się w uczczeniu Bogarodzicy wielkim Rzeczpospolitej zaszczytem i wygodą, chętnie postanowiliśmy na założenie jego zezwolić tak, jak niniejszym dyplomem zezwalamy i odtąd prawem niemieckim, które zwą Magdeburskie, nadajemy i do niego wcielamy, mieć chcąc, ażeby Pragą dawnem mianem ciągle i na wieki przezywało się. Prócz tego, odrzucając i unieważniając wszystkie miary i zwyczaje obecnemu prawu magdeburskiemu przeciwne, a jakich Prażanie dotąd używali, postanowiliśmy niniejszym dyplomem naszym dać i udzielić zupełną i wszechstronną tymże mieszkańcom władzę...

Błażej Cul, historyk-miediewista, przeczytał Państwu po łacińsku Akt lokacji Pragi, spisany dokładnie 373 lata temu, 10 lutego 1648 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie. Na pamiątkę tego wydarzenia warszawska Praga obchodzi swoje urodziny właśnie 10 lutego.
Właściwie ten oryginalny łaciński tekst i przeczytane przeze mnie tłumaczenie to tylko pierwsza - najważniejsza, ogólna - część całego dokumentu. Dalej mowa była o konkretach, o przywilejach, które pozwalały Pradze zarabiać i rządzić się jako miastu. O tych konkretach opowie Państwu 11 lutego, o godzinie 18. Adam Lisiecki, kustosz Muzeum Pragi. Zapraszamy na wykład na facebooku Muzeum Warszawskiej Pragi.
Oryginał aktu lokacji to pergamin, gęsto zapisany złotym i czarnym atramentem, z odręcznie wyrysowanym kolorowym herbem Pragi, z piękną wielką pieczęcią królewską odciśniętą w czerwonym wosku. Ten oryginał leży bezpieczny, w dobrym stanie, w Archiwum Akt Dawnych. Faksymile, czyli bardzo dokładną kopię tego dokumentu, mogą Państwo zobaczyć w Muzeum Pragi.
W drodze do muzeum, albo w czasie wycieczki do warszawskiego ZOO, warto zobaczyć jeszcze jeden relikt tamtych czasów. W kościele Matki Bożej Loretańskiej przy Ratuszowej – w środku – ostał się Domek Loretański, czyli Kaplica Lauretańska, wspomniana w akcie lokacyjnym. Król Władysław IV był jednym z fundatorów, czyli sponsorów budowy tej kaplicy. Osobiście przekazał klucze do ukończonego sanktuarium mnichom bernardynom. Domek Loretański powstał bowiem przy jednej ze ścian nieistniejącego już kościoła Bernardynów, jak odrębna budowla, nie schowana jak dziś, pod innym dachem.
Mamy dokładny opis tej kaplicy, sporządzony w chwili jej otwarcia. Napisał go, wierszem, nadworny kompozytor królewski, Adam Jarzębski. A ja Państwu fragment przeczytam:
[„Adama Jarzębskiego Gościniec abo Opisanie Warszawy 1643 r.” w opracowaniu z 1909 roku w Bibliotece Narodowej]
Wbok Laurentańska kaplica. Przy niej cmentarz i ulica. Zmurowana na kształt takiej drugiej w Lorecie, jednakiej. Tamta, w pół kościoła z muru stoi. Wierzch biały, z marmuru. Na niej historyje różne - wyrażono je, niepróżne.
W sklepieniu okno pod wierzchem, żeby od lamp fumy wierzchem wychodziły, dla zaduchu. Tak od zgromadzonego duchu.

A ołtarz od srebra złotem, z dyjamentami - klejnotem od monarchów ozdobiony, wewnątrz sporsta w mur zrobiony.
Czarny sam obraz Loreckiej Panny, płci niejako greckiej. A przeciwko, malowany Pan wykonterfekowany. Wisi na krzyżu, przy murze…

Wynidę bocznemi drzwiami. Niedaleko, też za drzwiami, widzę: murem obtoczono, w rogach baszteczki wtłoczono. W tychże ołtarze być mają, tak zakonnicy mniemają, którzy mocno tam zasiedli. Bernardyni…

Sprawdź kiedyś, jak ten opis pasuje do dzisiejszego wyglądu domku, który jest herbie Pragi…

Kończymy już ten urodzinowy odcinek podcastu. Ale na urodzinach musza wybrzmieć życzenia! Życzenia dla dzisiejszej Pragi…
Kochana Prago, z okazji Twoich urodzin życzę Ci, żebyś zawsze była piękna, gościnna, otwarta na różnorodność. A przede wszystkim dumna ze swojej tożsamości. Wszystkiego najlepszego kochana Prago! Anna Kraus, Muzeum Warszawskiej Pragi.
Tu Krzysztof Michalski z Porozumienia dla Pragi i Praskiego Stowarzyszenia Mieszkańców “Michałów”. Z okazji kolejnych urodzin życzę Pradze, prażankom i prażanom tego, by nasza dzielnica była zielona, przyjazna, zarządzana w sposób transparentny, odnowiona, ale z poszanowaniem historycznego dziedzictwa, a także aktywna aktywnością swoich mieszkańców i mieszkanek!
Kochana Prago, Warszawy dzielnico! W dniu Twojego święta uśmiecha się lico. Życzymy Ci piękna, od prażan miłości, więcej zieleni, o mienie dbałości. Szacunku do murów na tej praskiej ziemi. Niech Twa sława na lepszą się zmieni! Życzy Towarzystwo Przyjaciół Pragi.

Praskie Audiohistorie e06 Foto-rzemiosło
2021-02-02 00:10:13

Transkrypcja Anna Mizikowska: Dziś zapraszamy Państwa na spotkanie z… historią rzemiosła? Historią fotografii? W trudnym z powodu pandemii roku 2020 otworzyliśmy w Muzeum Warszawskiej Pragi wystawę „Warszawiacy. Fotografie Mikołaja Grynberga w kolekcji Muzeum Warszawy”. Muzeum Pragi będzie można znów odwiedzić 4 marca - zapraszamy na tę wystawę! Tymczasem warto na naszej stronie znaleźć „Spacerownik”, stworzony specjalnie do tej wystawy. Czyta się dobrze, bo napisała go Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, która jest dziennikarką i muzealnikiem. Od lat dokumentuje działalność pracowni rzemieślniczych i inicjuje nowe działania wokół warszawskiego rzemiosła. Katarzyna Chudyńska-Szuchnik: „Spacerownik”, o którym chciałabym dziś Państwu opowiedzieć, powstał w związku ze zdjęciami wykonanymi przez artystę fotografika, a dziś już bardziej pisarza, Mikołaja Grynberga, w 2004 roku. Wówczas był on jednym z wielu artystów, którzy na warszawskiej Pradze wynajmowali lokale na pracownie artystyczne. Zdjęcia „Zawodowców” powstały niejako na zamówienie, z inicjatywy Galerii Luksfera. Było to pierwsze w Warszawie miejsce zajmujące się sprzedażą fotografii kolekcjonerskiej, organizujące również warsztaty fotograficzne i wystawy. Prowadziły je Katarzyna Żebrowska i Magdalena Przeździak, a mieściło się na terenie dzisiejszego Centrum Praskiego Koneser. Zdjęcia Mikołaja Grynberga z cyklu „Zawodowcy” są czarno-białe, ale tak naprawdę były wykonane jednym z pierwszych aparatów cyfrowych, które właśnie artyści i fotograficy dostali od producenta, aby zrealizować jakieś zdjęcia reporterskie, jakiś materiał rejestrowany na Pradze. Mikołaj Grynberg nie był entuzjastą cyfrowego obrazu i tym, wówczas najnowocześniejszym, modelem postanowił zrobić zdjęcia w odcieniach sepii, jakby sprzed wojny. A ponieważ wówczas specjalizował się w portretach, poszukiwania swe prowadził w terenie. I uznał, że tę koncepcję najlepiej zrealizuje w miejscach, które mijał codziennie – w małych sklepikach i w pracowniach rzemieślniczych. Cykl „Zawodowcy:” Mikołaja Grynberga jest ważny dla Muzeum Warszawskiej Pragi i dla programu rzemieślniczego, który obecnie prowadzimy, ponieważ można uznać, że on, jako pierwszy, w 2004 roku, wychodząc do warsztatów, uwieczniając rzemieślników uznał, że są oni warci docenienia, odkrycia… W zasadzie można powiedzieć, że to było takie pierwsze odkrycie na nowo rzemiosła jako czegoś ważnego dla kultury, dla lokalnej publiczności, w końcu dla samej historii. Dla pracy badawczej, która prowadzę od 2015 roku i programu „Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy” w Muzeum Warszawskiej Pragi ta wyprawa Mikołaj Grynberga jest szczególnie ważna. Co prawda minęło tylko 16 lat, ale jeśli chodzi o świat rzemiosła, to jest naprawdę bardzo dużo. Wiele tych warsztatów, które Mikołaj Grynberg uwiecznił, po prostu przestało istnieć. I żeby namierzyć miejsca, w których one istniały, znaleźć jakieś ślady (stare szyldy, fragmenty wystaw), rozpoznać te miejsca – faktycznie trzeba było kilku wypraw w teren, dokładnie śladami Mikołaja Grynberga, wielu rozmów z sąsiadami, rzemieślnikami, a nawet z paniami pracującymi w Zakładzie Gospodarowania Nieruchomościami… Zachęcam Państwa do wyprawy, do spaceru śladem „Spacerownika” inspirowanego zdjęciami „Zawodowcy” Mikołaja Grynberga. Odkryjecie na pewno wiele miejsc, niektóre bardziej, niektóre mniej spektakularne… Będzie to okazja, żeby przejść się po ulicach starej Pragi, po ulicach Szmulowizny… Anna Mizikowska: Przeczytam Państwu fragment „Spacerownika”, pod tytułem „Fotografki z Ząbkowskiej i ich sąsiedzi”. „Bazar ma kilka bram. Wychodzimy tą do ul. Ząbkowskiej. […] Drewniany walec z nawiniętym kablem – nicią to symbol pracowni Szpulka…[…] Po wizycie w Szpulce warto wejść do Klitki. Pretekstem może być chęć napicia się kawy, potrzeba zrobienia zdjęcia do dokumentów lub odbycia sesji fotograficznej, a nawet poszukiwanie niebanalnego prezentu (to również mała galeria sztuki)… Julita Dalbar, artystka fotografka, założyła to miejsce w 2005 roku. Zdążyła poznać i zaprzyjaźnić się z sąsiadami, których dawno już tu nie ma. Z początku wydawało jej się, że skoro nie interesuje się rzeczywistością, nic nie będzie do niej docierać. Ale było odwrotnie. Wpadał nonszalancki antykwariusz z naprzeciwka. Lubił testować relacje z właścicielami okolicznych sklepików i knajpek, prosząc o pożyczenie… „paru stówek na dziewczynki”. Do biednych nie należał, mimo to Julita nie dyskutowała. Pożyczała, zawsze oddawał. Gruba rzemieślniczka pracująca po sąsiedzku pozwalała schować u siebie rower. Przy okazji prawiła mądrości. Nie chciało się ich słuchać, ale się sprawdzały. Jak ta, że niedobre są spółki. Julita pamięta też Zofię Cendrowską spod czwórki. Przychodziła do niej pożyczyć papier do drukarki termosublimacyjnej. W zasadzie dla Zofii, prowadzącej Praskie Foto Studio, właścicielka Atelier Fotograficznego „Klitka” była bardziej konkurencją niż kontynuatorką. Zofia robiła zdjęcia ślubne, komunijne. Miała malowane, opuszczane tła (jezioro, zamek), stare lampy uruchamiane fleszem z analogowego aparatu, dywan… Mikołaj Grynberg był tym wszystkim zachwycony. Ale swoją obecnością wprawiał Zofię w zakłopotanie. Czy wyposażenie studia, które służyło niejednemu pokoleniu fotografów w jej rodzinie, to nie obciach? Nie ma już Studia Zofii Cendrowskiej, zniknął Zakład Foto-Pelagia Barbary Tylickiej z ulicy Targowej. .. „Świat fotografii tak bardzo się zmienił, a przecież to stąd się wywodzimy” - myślał fotograf w trakcie tej wizyty. Ze wszystkich miejsc na Pradze, nigdzie nie zależało mu na zrobieniu zdjęcia tak bardzo, jak tam.” A propos Foto-Pelagii, wymienionej przez Kasię w „Spacerowniku”… W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi mamy nagrane wspomnienia ostatniej właścicielki tego studia, pani Barbary Tylickiej. Barbara Tylicka: Lubię to, co robię. Umiałam od dziecka robić odbitki, zdjęcia na kliszach. Siedem lat miałam, jak pierwszy raz wywoływałam własne zdjęcia. Bałam się strasznie pamiętam, ciemno,. Chciałam szybciutko to zrobić, wywołać te klisze i wyjść. Nie było gotowych zestawów. Jak zaczęłam pracować to kupowało się gotowe zestawy - wywoływacze, utrwalacze. Natomiast mama miała wszystko w słojach, malutką wagę, przepisy na różne roztwory i ważyła każdy składnik oddzielnie. Robiła mieszanki samodzielnie i roztwory później do wywoływania i utrwalania. Za moich czasów już tego się nie robiło. Poza tym weszła kolorowa fotografia, były orwoskie zestawy już gotowe. Nie było maszyn jeszcze, ręcznie w tankach się wywoływało. Były kosze z żyłkami, w które wkładało się papier i w koszach, w tankach miąchało się tak, kiwało na boki. Te tanki stały w takiej wannie z termostatem. Kąpiel wodna – to najpierw trzeba było to wszystko nagrzać do odpowiedniej temperatury i później cały czas tę temperaturę się utrzymywało. Spędzało się większość czasu w ciemni, Miałam tylko opory bo w formalinie się moczyło na końcu... Przy suszeniu był smród niesamowity. Pilnowałam, żeby dziecko nie przychodziło w tym okresie kiedy ja wywoływałam. Odprowadzałam ją do babci, a ja zajmowałam się wywoływaniem i suszeniem. Po prostu wychowywałam się w atelier, w zakładzie, przy tym aparacie, chłonęłam to wszystko. Jak się siedzi od dziecka i pomaga to wydawało mi się to rzeczą naturalną jak to się robi, skąd to się bierze, jaka kolejność, wszystko wiedziałam bez nauki no bo siedziałam, spędzałam czas. Anna Mizikowska: Zakład „Foto-Pelagia”, działał przy Targowej 64. Prawdopodobnie był to pierwszy usługowy punkt fotograficzny, jaki powstał na Pradze. Od zawsze prowadziły go kobiety… Barbara Tylicka: Zakład został otwarty w 1914 roku, przez panią Lucy Goldberg, która razem z mężem prowadziła ten zakład do roku 1935. Następnie wyjechali do Argentyny, ponieważ byli pochodzenia żydowskiego, przeczuwając sprawy, które się rozpoczęły w Niemczech, ewakuowali się do Ameryki Południowej. I zakład odkupiła od nich moja mama. I od 1935 r. do 1978 roku prowadziła mama. Od 1978 r. ja razem z mamą prowadziłam, a od 1979 r. już prowadzę samodzielnie. Od początku nazwą była „Foto-Pelagia”. Skąd wzięła się Pelagia, niestety nie wiem. Była to nazwa nadana przez osobę, która założyła tan zakład, przez panią Lucy Goldberg. W czasie wojny to wiem na przykład, że nie było wody. To mama chodziła do Wisły po wodę. Zdjęcia się tylko w ciągu dnia naświetlało. Były takie specjalne ramki ze szkłem, w które wkładało się papier, kliszę i naświetlało się. Magnezja w studio, a tak to naświetlało się słońcem i woda z Wisły. To był taki okres w czasie wojny. Ale mimo to cały czas zakład działał. I Rosjanie jak później weszli też robili sobie zdjęcia. Nieraz dziwnie, mama mówi, że było. Robili zdjęcia i po dziesięć zegarków na ręku mieli, żeby było widać te zegarki. W 1971 roku, czy 1970., był remont tej kamienicy gruntowny. I te wszystkie klisze miały być chwilowo przeniesione do piwnicy. Wszystko szklane płyty. W koszach wiklinowych, robotnicy znosili po chodach na dół do piwnicy. Ponieważ byli pijani, wywalili się, wszystko zostało porysowane, potłuczone, zniszczone i nic nie zostało….
Transkrypcja
Anna Mizikowska: Dziś zapraszamy Państwa na spotkanie z… historią rzemiosła? Historią fotografii? W trudnym z powodu pandemii roku 2020 otworzyliśmy w Muzeum Warszawskiej Pragi wystawę „Warszawiacy. Fotografie Mikołaja Grynberga w kolekcji Muzeum Warszawy”. Muzeum Pragi będzie można znów odwiedzić 4 marca - zapraszamy na tę wystawę!
Tymczasem warto na naszej stronie znaleźć „Spacerownik”, stworzony specjalnie do tej wystawy. Czyta się dobrze, bo napisała go Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, która jest dziennikarką i muzealnikiem. Od lat dokumentuje działalność pracowni rzemieślniczych i inicjuje nowe działania wokół warszawskiego rzemiosła.
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik: „Spacerownik”, o którym chciałabym dziś Państwu opowiedzieć, powstał w związku ze zdjęciami wykonanymi przez artystę fotografika, a dziś już bardziej pisarza, Mikołaja Grynberga, w 2004 roku. Wówczas był on jednym z wielu artystów, którzy na warszawskiej Pradze wynajmowali lokale na pracownie artystyczne. Zdjęcia „Zawodowców” powstały niejako na zamówienie, z inicjatywy Galerii Luksfera. Było to pierwsze w Warszawie miejsce zajmujące się sprzedażą fotografii kolekcjonerskiej, organizujące również warsztaty fotograficzne i wystawy. Prowadziły je Katarzyna Żebrowska i Magdalena Przeździak, a mieściło się na terenie dzisiejszego Centrum Praskiego Koneser.
Zdjęcia Mikołaja Grynberga z cyklu „Zawodowcy” są czarno-białe, ale tak naprawdę były wykonane jednym z pierwszych aparatów cyfrowych, które właśnie artyści i fotograficy dostali od producenta, aby zrealizować jakieś zdjęcia reporterskie, jakiś materiał rejestrowany na Pradze.
Mikołaj Grynberg nie był entuzjastą cyfrowego obrazu i tym, wówczas najnowocześniejszym, modelem postanowił zrobić zdjęcia w odcieniach sepii, jakby sprzed wojny. A ponieważ wówczas specjalizował się w portretach, poszukiwania swe prowadził w terenie. I uznał, że tę koncepcję najlepiej zrealizuje w miejscach, które mijał codziennie – w małych sklepikach i w pracowniach rzemieślniczych.
Cykl „Zawodowcy:” Mikołaja Grynberga jest ważny dla Muzeum Warszawskiej Pragi i dla programu rzemieślniczego, który obecnie prowadzimy, ponieważ można uznać, że on, jako pierwszy, w 2004 roku, wychodząc do warsztatów, uwieczniając rzemieślników uznał, że są oni warci docenienia, odkrycia… W zasadzie można powiedzieć, że to było takie pierwsze odkrycie na nowo rzemiosła jako czegoś ważnego dla kultury, dla lokalnej publiczności, w końcu dla samej historii.
Dla pracy badawczej, która prowadzę od 2015 roku i programu „Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy” w Muzeum Warszawskiej Pragi ta wyprawa Mikołaj Grynberga jest szczególnie ważna. Co prawda minęło tylko 16 lat, ale jeśli chodzi o świat rzemiosła, to jest naprawdę bardzo dużo. Wiele tych warsztatów, które Mikołaj Grynberg uwiecznił, po prostu przestało istnieć. I żeby namierzyć miejsca, w których one istniały, znaleźć jakieś ślady (stare szyldy, fragmenty wystaw), rozpoznać te miejsca – faktycznie trzeba było kilku wypraw w teren, dokładnie śladami Mikołaja Grynberga, wielu rozmów z sąsiadami, rzemieślnikami, a nawet z paniami pracującymi w Zakładzie Gospodarowania Nieruchomościami…
Zachęcam Państwa do wyprawy, do spaceru śladem „Spacerownika” inspirowanego zdjęciami „Zawodowcy” Mikołaja Grynberga. Odkryjecie na pewno wiele miejsc, niektóre bardziej, niektóre mniej spektakularne… Będzie to okazja, żeby przejść się po ulicach starej Pragi, po ulicach Szmulowizny…
Anna Mizikowska: Przeczytam Państwu fragment „Spacerownika”, pod tytułem „Fotografki z Ząbkowskiej i ich sąsiedzi”.
„Bazar ma kilka bram. Wychodzimy tą do ul. Ząbkowskiej. […]
Drewniany walec z nawiniętym kablem – nicią to symbol pracowni Szpulka…[…]
Po wizycie w Szpulce warto wejść do Klitki. Pretekstem może być chęć napicia się kawy, potrzeba zrobienia zdjęcia do dokumentów lub odbycia sesji fotograficznej, a nawet poszukiwanie niebanalnego prezentu (to również mała galeria sztuki)…
Julita Dalbar, artystka fotografka, założyła to miejsce w 2005 roku. Zdążyła poznać i zaprzyjaźnić się z sąsiadami, których dawno już tu nie ma.
Z początku wydawało jej się, że skoro nie interesuje się rzeczywistością, nic nie będzie do niej docierać. Ale było odwrotnie. Wpadał nonszalancki antykwariusz z naprzeciwka. Lubił testować relacje z właścicielami okolicznych sklepików i knajpek, prosząc o pożyczenie… „paru stówek na dziewczynki”. Do biednych nie należał, mimo to Julita nie dyskutowała. Pożyczała, zawsze oddawał.
Gruba rzemieślniczka pracująca po sąsiedzku pozwalała schować u siebie rower. Przy okazji prawiła mądrości. Nie chciało się ich słuchać, ale się sprawdzały. Jak ta, że niedobre są spółki.
Julita pamięta też Zofię Cendrowską spod czwórki. Przychodziła do niej pożyczyć papier do drukarki termosublimacyjnej.
W zasadzie dla Zofii, prowadzącej Praskie Foto Studio, właścicielka Atelier Fotograficznego „Klitka” była bardziej konkurencją niż kontynuatorką.
Zofia robiła zdjęcia ślubne, komunijne. Miała malowane, opuszczane tła (jezioro, zamek), stare lampy uruchamiane fleszem z analogowego aparatu, dywan… Mikołaj Grynberg był tym wszystkim zachwycony. Ale swoją obecnością wprawiał Zofię w zakłopotanie. Czy wyposażenie studia, które służyło niejednemu pokoleniu fotografów w jej rodzinie, to nie obciach?
Nie ma już Studia Zofii Cendrowskiej, zniknął Zakład Foto-Pelagia Barbary Tylickiej z ulicy Targowej. ..
„Świat fotografii tak bardzo się zmienił, a przecież to stąd się wywodzimy” - myślał fotograf w trakcie tej wizyty. Ze wszystkich miejsc na Pradze, nigdzie nie zależało mu na zrobieniu zdjęcia tak bardzo, jak tam.”

A propos Foto-Pelagii, wymienionej przez Kasię w „Spacerowniku”… W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi mamy nagrane wspomnienia ostatniej właścicielki tego studia, pani Barbary Tylickiej.
Barbara Tylicka: Lubię to, co robię. Umiałam od dziecka robić odbitki, zdjęcia na kliszach. Siedem lat miałam, jak pierwszy raz wywoływałam własne zdjęcia. Bałam się strasznie pamiętam, ciemno,. Chciałam szybciutko to zrobić, wywołać te klisze i wyjść.
Nie było gotowych zestawów. Jak zaczęłam pracować to kupowało się gotowe zestawy - wywoływacze, utrwalacze. Natomiast mama miała wszystko w słojach, malutką wagę, przepisy na różne roztwory i ważyła każdy składnik oddzielnie. Robiła mieszanki samodzielnie i roztwory później do wywoływania i utrwalania. Za moich czasów już tego się nie robiło. Poza tym weszła kolorowa fotografia, były orwoskie zestawy już gotowe. Nie było maszyn jeszcze, ręcznie w tankach się wywoływało. Były kosze z żyłkami, w które wkładało się papier i w koszach, w tankach miąchało się tak, kiwało na boki.
Te tanki stały w takiej wannie z termostatem. Kąpiel wodna – to najpierw trzeba było to wszystko nagrzać do odpowiedniej temperatury i później cały czas tę temperaturę się utrzymywało.
Spędzało się większość czasu w ciemni, Miałam tylko opory bo w formalinie się moczyło na końcu... Przy suszeniu był smród niesamowity. Pilnowałam, żeby dziecko nie przychodziło w tym okresie kiedy ja wywoływałam. Odprowadzałam ją do babci, a ja zajmowałam się wywoływaniem i suszeniem.
Po prostu wychowywałam się w atelier, w zakładzie, przy tym aparacie, chłonęłam to wszystko. Jak się siedzi od dziecka i pomaga to wydawało mi się to rzeczą naturalną jak to się robi, skąd to się bierze, jaka kolejność, wszystko wiedziałam bez nauki no bo siedziałam, spędzałam czas.

Anna Mizikowska: Zakład „Foto-Pelagia”, działał przy Targowej 64. Prawdopodobnie był to pierwszy usługowy punkt fotograficzny, jaki powstał na Pradze. Od zawsze prowadziły go kobiety…
Barbara Tylicka: Zakład został otwarty w 1914 roku, przez panią Lucy Goldberg, która razem z mężem prowadziła ten zakład do roku 1935. Następnie wyjechali do Argentyny, ponieważ byli pochodzenia żydowskiego, przeczuwając sprawy, które się rozpoczęły w Niemczech, ewakuowali się do Ameryki Południowej. I zakład odkupiła od nich moja mama. I od 1935 r. do 1978 roku prowadziła mama. Od 1978 r. ja razem z mamą prowadziłam, a od 1979 r. już prowadzę samodzielnie.
Od początku nazwą była „Foto-Pelagia”. Skąd wzięła się Pelagia, niestety nie wiem. Była to nazwa nadana przez osobę, która założyła tan zakład, przez panią Lucy Goldberg.
W czasie wojny to wiem na przykład, że nie było wody. To mama chodziła do Wisły po wodę. Zdjęcia się tylko w ciągu dnia naświetlało. Były takie specjalne ramki ze szkłem, w które wkładało się papier, kliszę i naświetlało się. Magnezja w studio, a tak to naświetlało się słońcem i woda z Wisły. To był taki okres w czasie wojny. Ale mimo to cały czas zakład działał. I Rosjanie jak później weszli też robili sobie zdjęcia. Nieraz dziwnie, mama mówi, że było. Robili zdjęcia i po dziesięć zegarków na ręku mieli, żeby było widać te zegarki.
W 1971 roku, czy 1970., był remont tej kamienicy gruntowny. I te wszystkie klisze miały być chwilowo przeniesione do piwnicy. Wszystko szklane płyty. W koszach wiklinowych, robotnicy znosili po chodach na dół do piwnicy. Ponieważ byli pijani, wywalili się, wszystko zostało porysowane, potłuczone, zniszczone i nic nie zostało….

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie