Praskie Audiohistorie

Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.

Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.

Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi

Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

Praskie Audiohistorie e45 Prorektor ze Stalowej
2021-11-02 13:45:28

Anna Mizikowska: W dzisiejszym odcinku przeniesiemy się na ulicę Stalową z lat 30. XX w. Opowiada Pan Henryk Jurkowski, chłopiec ze Stalowej, później historyk i teoretyk teatru, wykładowca (także dziekan i prorektor) w warszawskiej i krakowskiej Akademii Teatralnej. Henryk Jurkowski, AHM: Nazywam się Henryk Zdzisław Jurkowski, urodziłem się 19 stycznia 1927 roku. Urodziłem się na Pradze i tam też razem z rodzicami mieszkałem na ulicy Stalowej pod numerem 43/45, (śmiech) pamiętam nawet numer mieszkania 20. Rodzice tam się znaleźli po pierwszej wojnie światowej, to znaczy było tak, że.. ojciec był kolejarzem, ożenił się i rozpoczęła się wojną w 1914 roku i jako kolejarz został zabrany do… do Rosji.. po prostu ewakuacja. Umieszczony został i pracował… w Petersburgu, tam mu się urodziła… córka Stanisława. No i tam zmarła też jego pierwsza… pierwsza żona. Oczywiście te, te wypadki wojenne i rewolucyjne są znane… No i ojciec tutaj trafił, po drodze gdzieś spotkał swoją kuzynkę, Zofię Perkowską… z którą się ożenił i to właśnie była moja… moja mama. Spotkali się tam gdzieś na… Białorusi no i tu pobrali się chyba już w Warszawie i urządzili się, dość skromnie się urządzili na.. ulicy Stalowej. No ojciec, ojciec jeszcze przez pewien czas służył w wojsku i bronił w czasie inwazji bolszewickiej, bronił mostu na.. Wiśle w Płocku, bo jak wiadomo te zagony bolszewickie szły tam… bardzo daleko. No a potem został zwolniony i… znowu trafił do pracy na kolei, ale.. żyli, żyli bardzo skromnie. To, co… no zamieszkali w jednym, w jednym pokoju, to znaczy ta… sytuacja taka… geograficzna tego, tego domu wyglądała w ten sposób, że… brama była pod numerem 43/45, ale… pod numerem 43 stał piętrowy drewniak, dość obskurny, od ulicy Stalowej… pod 45 był… była 3-piętrowa kamienica, dość także obskurna no, a w środku… dość duże, dość duże podwórko… po lewej stronie były… było takie zabudowanie jednopiętrowe, właściwie parterowe, parterowe, to były też takie.. drewniane, drewniane mieszkania, chyba ich było 4, obok przepływał rynsztok, ale ludzi… ludziom, którzy tam mieszkali to bardzo nie przeszkadzał, bo… po prostu jak bieda to… to cóż, to wszystko trzeba jakoś znosić. No i w głębi, obok, obok właśnie takiego cztero… mieszkaniowego drewniaku.. znajdowała się oficyna, stojąca tak… narożnie i to była 4-piętrowa oficyna, tam myśmy mieszkali na… na pierwszym piętrze, mieszkaliśmy… całą rodziną w jednej izbie. W jednym, jednym pomieszczeniu. No… była tam wprawdzie woda, ale… już kanalizacji nie było, ubikacji nie, nie było… ubikacja znajdowała się na środku tego podwórka, o którym… mówiłem, więc i to się wiąże z rozmaitymi zapachami, z przyjazdem oczywiście takiego wozu anise… asanicyjnego. No… jednym, jednym słowem taka… dość… biedna to była, była egzystencja, z tym, że losy, losy rodziny nie rozwijały się naj… najlepiej… to znaczy tak: powinienem powiedzieć tutaj o tym, że ja byłem najmłodszy w tej rodzinie, bo… była siostra Stasia, ta z pierwszego małżeństwa, potem urodził się Romek, który szybko zmarł, później zaś był Władek, Jurek.. Rodzice bardzo chcieli mieć córkę, więc próbowali wielokrotnie i ja miałem (śmiech) być tą córką. Ale urodził się chłopak i.. po prostu już zrezygnowali, w efekcie ja byłem, ja byłem najmłodszy. Ale proszę sobie wyobrazić, że mama, ojciec, dwóch braci, ja… 3 to jest 5 osób i siostra, to jest 6 osób, w takim jednym, jednym pomieszczeniu. To Zagospodarować to wcale nie było… nie było łatwo, poustawiać sprzęty tak, żeby można było sypiać. No poza tym elektryczności nie… nie było, była natomiast wspaniała, wspomniała lampa na.. naftowa na jednej nodze, z kloszem i ona dawał dość dużo światła. Oczywiście później, w czasie okupacji używało się karbidówki, zresztą światło z karbidówki było dużo, dużo lepsze niż z takiej lampy, lampy naftowej. No i do tego jeszcze, jeszcze dołączyły się takie… nieszczęścia zawodowe mojego ojca, którego wysłano w pewnym momencie do… do Sosnowca… do… do pracy. Więc był oddzielony od.. od… rodziny, mama była bardzo nieszczęśliwa. Namówiła ojca, żeby wziął odprawę i… wrócił do Warszawy. No i tutaj się zaczęły rozmaite kłopoty… po prostu pieniądze zostały jakoś źle zainwestowane, ojciec przy tym się rozchorował na.. na gruźlicę i… problemów było co, co niemiara.
Anna Mizikowska: W dzisiejszym odcinku przeniesiemy się na ulicę Stalową z lat 30. XX w. Opowiada Pan Henryk Jurkowski, chłopiec ze Stalowej, później historyk i teoretyk teatru, wykładowca (także dziekan i prorektor) w warszawskiej i krakowskiej Akademii Teatralnej.
Henryk Jurkowski, AHM: Nazywam się Henryk Zdzisław Jurkowski, urodziłem się 19 stycznia 1927 roku. Urodziłem się na Pradze i tam też razem z rodzicami mieszkałem na ulicy Stalowej pod numerem 43/45, (śmiech) pamiętam nawet numer mieszkania 20. Rodzice tam się znaleźli po pierwszej wojnie światowej, to znaczy było tak, że.. ojciec był kolejarzem, ożenił się i rozpoczęła się wojną w 1914 roku i jako kolejarz został zabrany do… do Rosji.. po prostu ewakuacja. Umieszczony został i pracował… w Petersburgu, tam mu się urodziła… córka Stanisława. No i tam zmarła też jego pierwsza… pierwsza żona. Oczywiście te, te wypadki wojenne i rewolucyjne są znane… No i ojciec tutaj trafił, po drodze gdzieś spotkał swoją kuzynkę, Zofię Perkowską… z którą się ożenił i to właśnie była moja… moja mama. Spotkali się tam gdzieś na… Białorusi no i tu pobrali się chyba już w Warszawie i urządzili się, dość skromnie się urządzili na.. ulicy Stalowej. No ojciec, ojciec jeszcze przez pewien czas służył w wojsku i bronił w czasie inwazji bolszewickiej, bronił mostu na.. Wiśle w Płocku, bo jak wiadomo te zagony bolszewickie szły tam… bardzo daleko. No a potem został zwolniony i… znowu trafił do pracy na kolei, ale.. żyli, żyli bardzo skromnie. To, co… no zamieszkali w jednym, w jednym pokoju, to znaczy ta… sytuacja taka… geograficzna tego, tego domu wyglądała w ten sposób, że… brama była pod numerem 43/45, ale… pod numerem 43 stał piętrowy drewniak, dość obskurny, od ulicy Stalowej… pod 45 był… była 3-piętrowa kamienica, dość także obskurna no, a w środku… dość duże, dość duże podwórko… po lewej stronie były… było takie zabudowanie jednopiętrowe, właściwie parterowe, parterowe, to były też takie.. drewniane, drewniane mieszkania, chyba ich było 4, obok przepływał rynsztok, ale ludzi… ludziom, którzy tam mieszkali to bardzo nie przeszkadzał, bo… po prostu jak bieda to… to cóż, to wszystko trzeba jakoś znosić. No i w głębi, obok, obok właśnie takiego cztero… mieszkaniowego drewniaku.. znajdowała się oficyna, stojąca tak… narożnie i to była 4-piętrowa oficyna, tam myśmy mieszkali na… na pierwszym piętrze, mieszkaliśmy… całą rodziną w jednej izbie. W jednym, jednym pomieszczeniu. No… była tam wprawdzie woda, ale… już kanalizacji nie było, ubikacji nie, nie było… ubikacja znajdowała się na środku tego podwórka, o którym… mówiłem, więc i to się wiąże z rozmaitymi zapachami, z przyjazdem oczywiście takiego wozu anise… asanicyjnego. No… jednym, jednym słowem taka… dość… biedna to była, była egzystencja, z tym, że losy, losy rodziny nie rozwijały się naj… najlepiej… to znaczy tak: powinienem powiedzieć tutaj o tym, że ja byłem najmłodszy w tej rodzinie, bo… była siostra Stasia, ta z pierwszego małżeństwa, potem urodził się Romek, który szybko zmarł, później zaś był Władek, Jurek.. Rodzice bardzo chcieli mieć córkę, więc próbowali wielokrotnie i ja miałem (śmiech) być tą córką. Ale urodził się chłopak i.. po prostu już zrezygnowali, w efekcie ja byłem, ja byłem najmłodszy. Ale proszę sobie wyobrazić, że mama, ojciec, dwóch braci, ja… 3 to jest 5 osób i siostra, to jest 6 osób, w takim jednym, jednym pomieszczeniu. To Zagospodarować to wcale nie było… nie było łatwo, poustawiać sprzęty tak, żeby można było sypiać. No poza tym elektryczności nie… nie było, była natomiast wspaniała, wspomniała lampa na.. naftowa na jednej nodze, z kloszem i ona dawał dość dużo światła. Oczywiście później, w czasie okupacji używało się karbidówki, zresztą światło z karbidówki było dużo, dużo lepsze niż z takiej lampy, lampy naftowej. No i do tego jeszcze, jeszcze dołączyły się takie… nieszczęścia zawodowe mojego ojca, którego wysłano w pewnym momencie do… do Sosnowca… do… do pracy. Więc był oddzielony od.. od… rodziny, mama była bardzo nieszczęśliwa. Namówiła ojca, żeby wziął odprawę i… wrócił do Warszawy. No i tutaj się zaczęły rozmaite kłopoty… po prostu pieniądze zostały jakoś źle zainwestowane, ojciec przy tym się rozchorował na.. na gruźlicę i… problemów było co, co niemiara.

Praskie Audiohistorie e44 Chryzantemy i pańska skórka
2021-10-26 16:19:41

Joanna Liwkowicz, AHM: Jak było święto Wszystkich Świętych, to nasza babcia była pochowana na Bródnie, bo umarła w czasie okupacji. No i wtedy szło się na grób babci przez Pragę, to jeździło się... gdzieś tam na Pradze wysiadało się z tramwaju, już nie pamiętam gdzie, a potem szło się do ciotki, do tej, która na Pradze mieszkała i z jej córką szliśmy, szłyśmy, bo to baby same szły, ulicą Świętego Wincentego. A tłok był taki prawie jak w tramwaju. Już się tłok zaczynał tu, gdzie jest teraz rondo Żaba i noga za nogą powolutku szło się na ten cmentarz. Po drodze były takie stragany – można było sobie tam zagrać za parę groszy i się wygrywało, kogutka, takiego do gwizdania, albo taki domek z lustrzanych płytek, albo jakieś koraliki na szyję... myśmy z Hanką koniecznie zawsze chciały zagrać, ale matki nam mówiły: „I po co wam to świństwo, po co wam ta tandeta”, ale czasamiśmy na tym grały. I sprzedawali watę na patyku, pańską skórkę, obwarzanki. O, bez tego to już się nie obyło. Musiały nam to kupić. No i potem się szło i odwiedzało się poszczególne groby. Kupowało się wyłącznie białe chryzantemy, nie tak jak teraz – kolorowe kwiaty. Każdy grób musiała być wiązanka. Szło się z tymi kwiatami, prawda, dużo tego było, no ale trzeba było i zawsze nam parę rodzinnych grobów się obeszło, i zwyczaj był taki, że jak się szło na ten cmentarz, to na parę godzin. Ciotki to brały ze sobą herbatę w termosie, kanapki, siadały na ławeczce przy swoim grobie, jadły, piły tą herbatę, trwało to długo. I potem się wracało i szło się do ciotki na obiad. Zawsze była gęś z kapustą… Anna Mizikowska: Za kilka dni wielu z nas odwiedzi groby bliskich na warszawskich cmentarzach. I Państwo, tak, jak autorka wspomnienia, Jolanta Liwkowicz, zauważą na straganach – a może kupią? – pańską skórkę… Ale ten rok może być inny. Możecie pomóc w badaniu naukowym! Niedawno zespół powołany przez Miasto stołeczne Warszawa opublikował raport poświęcony niematerialnemu dziedzictwu stolicy, czyli, mówiąc najprościej, zwyczajom i tradycjom, które budują tożsamość miasta i jego mieszkańców. W związku z tym działaniem Muzeum Warszawskiej Pragi sprawdza, czy zwyczaj wytwarzania i kupowania pańskiej skórki jest niematerialnym dziedzictwem Warszawy. Kierowniczka Muzeum Pragi, Katarzyna Kuzko-Zwierz, opowiada o tym projekcie: Na koniec jeszcze jedno nagranie z naszego Archiwum Historii Mówionej. Mówi Pani Ryszarda Zielińska. Ryszarda Zielińska, AHM: Przed wojną, to jak się szło na święto Wszystkich Świętych na Bródno, to był przepiękny jarmark, autentyczny, oryginalny folklor, jarmark. To były stragany, tyl... nie budki, stragany, to znaczy daszek i stół. I na tym były różne, no, nie wiem jak to nazwać, gadżety, zabawki, no, takie prymitywne bardzo, ale dla dziecka to to było piękne. […] Było wszystko, i jabłka, „pańska skórka” musiała być. To takie robili, coś takiego, bloki takie troszkę ciągnące się, i się rąbało takimi tasaczkami, jak do mięsa są teraz, i się zawinęło w pergaminek, bo to było tłustawe, to wszystko było wymazane w kieszeni. Ale musiała być „pańska skórka”, niech pani sobie wyobrazi, że my, jako dorośli ludzie, idziemy na cmentarz, a mój mąż kupuje tą „pańską skórkę”, ja mówię: Po co ty to kupujesz? Kto to będzie jadł?, „Nie przejmuj się”. A się umówiliśmy, że rodzina też przychodzi na groby i spotykamy się przy tym i przy tym grobie i tu dopiero dalej będziemy sobie już się, musimy się spotkać, pogadać. Przychodzimy na te groby, a mój mąż – no, ile mieliśmy, już pod sześćdziesiątkę – a jest następne pokolenie, młodsze, i jeszcze młodsze, a mój mąż wyjmuje tą „pańską skórkę”, i wszyscy: „O Jezu, wujek ma !”, a on mówi: „O, widzisz, po co kupiłem?”. Więc ta „pańska skórka” przetrwała do dziś, pani sobie wyobraża? Ludzie to w domu wyrabiają i niosą na ten cmentarz, tam, na. Więc mnóstwo ludzi zarabiało na tym, to było takie utrzymanie ich.
Joanna Liwkowicz, AHM: Jak było święto Wszystkich Świętych, to nasza babcia była pochowana na Bródnie, bo umarła w czasie okupacji. No i wtedy szło się na grób babci przez Pragę, to jeździło się... gdzieś tam na Pradze wysiadało się z tramwaju, już nie pamiętam gdzie, a potem szło się do ciotki, do tej, która na Pradze mieszkała i z jej córką szliśmy, szłyśmy, bo to baby same szły, ulicą Świętego Wincentego. A tłok był taki prawie jak w tramwaju. Już się tłok zaczynał tu, gdzie jest teraz rondo Żaba i noga za nogą powolutku szło się na ten cmentarz. Po drodze były takie stragany – można było sobie tam zagrać za parę groszy i się wygrywało, kogutka, takiego do gwizdania, albo taki domek z lustrzanych płytek, albo jakieś koraliki na szyję... myśmy z Hanką koniecznie zawsze chciały zagrać, ale matki nam mówiły: „I po co wam to świństwo, po co wam ta tandeta”, ale czasamiśmy na tym grały. I sprzedawali watę na patyku, pańską skórkę, obwarzanki. O, bez tego to już się nie obyło. Musiały nam to kupić. No i potem się szło i odwiedzało się poszczególne groby. Kupowało się wyłącznie białe chryzantemy, nie tak jak teraz – kolorowe kwiaty. Każdy grób musiała być wiązanka. Szło się z tymi kwiatami, prawda, dużo tego było, no ale trzeba było i zawsze nam parę rodzinnych grobów się obeszło, i zwyczaj był taki, że jak się szło na ten cmentarz, to na parę godzin. Ciotki to brały ze sobą herbatę w termosie, kanapki, siadały na ławeczce przy swoim grobie, jadły, piły tą herbatę, trwało to długo. I potem się wracało i szło się do ciotki na obiad. Zawsze była gęś z kapustą…
Anna Mizikowska: Za kilka dni wielu z nas odwiedzi groby bliskich na warszawskich cmentarzach. I Państwo, tak, jak autorka wspomnienia, Jolanta Liwkowicz, zauważą na straganach – a może kupią? – pańską skórkę… Ale ten rok może być inny. Możecie pomóc w badaniu naukowym!
Niedawno zespół powołany przez Miasto stołeczne Warszawa opublikował raport poświęcony niematerialnemu dziedzictwu stolicy, czyli, mówiąc najprościej, zwyczajom i tradycjom, które budują tożsamość miasta i jego mieszkańców.
W związku z tym działaniem Muzeum Warszawskiej Pragi sprawdza, czy zwyczaj wytwarzania i kupowania pańskiej skórki jest niematerialnym dziedzictwem Warszawy.
Kierowniczka Muzeum Pragi, Katarzyna Kuzko-Zwierz, opowiada o tym projekcie:

Na koniec jeszcze jedno nagranie z naszego Archiwum Historii Mówionej. Mówi Pani Ryszarda Zielińska.
Ryszarda Zielińska, AHM: Przed wojną, to jak się szło na święto Wszystkich Świętych na Bródno, to był przepiękny jarmark, autentyczny, oryginalny folklor, jarmark. To były stragany, tyl... nie budki, stragany, to znaczy daszek i stół. I na tym były różne, no, nie wiem jak to nazwać, gadżety, zabawki, no, takie prymitywne bardzo, ale dla dziecka to to było piękne. […] Było wszystko, i jabłka, „pańska skórka” musiała być. To takie robili, coś takiego, bloki takie troszkę ciągnące się, i się rąbało takimi tasaczkami, jak do mięsa są teraz, i się zawinęło w pergaminek, bo to było tłustawe, to wszystko było wymazane w kieszeni. Ale musiała być „pańska skórka”, niech pani sobie wyobrazi, że my, jako dorośli ludzie, idziemy na cmentarz, a mój mąż kupuje tą „pańską skórkę”, ja mówię: Po co ty to kupujesz? Kto to będzie jadł?, „Nie przejmuj się”. A się umówiliśmy, że rodzina też przychodzi na groby i spotykamy się przy tym i przy tym grobie i tu dopiero dalej będziemy sobie już się, musimy się spotkać, pogadać. Przychodzimy na te groby, a mój mąż – no, ile mieliśmy, już pod sześćdziesiątkę – a jest następne pokolenie, młodsze, i jeszcze młodsze, a mój mąż wyjmuje tą „pańską skórkę”, i wszyscy: „O Jezu, wujek ma !”, a on mówi: „O, widzisz, po co kupiłem?”. Więc ta „pańska skórka” przetrwała do dziś, pani sobie wyobraża? Ludzie to w domu wyrabiają i niosą na ten cmentarz, tam, na. Więc mnóstwo ludzi zarabiało na tym, to było takie utrzymanie ich.

Praskie Audiohistorie e43 Wielokulturowo
2021-10-19 16:05:04

Na pewno słyszeli Państwo ogólne stwierdzenie o tym, że Praga była i jest wielokulturowa. Dziś posłuchajcie fragmentów kilku relacji świadków historii o kolegach i sąsiadach, pochodzących z różnych krajów, różnych narodów, wspólnie budujących to miasto przed laty. Wspominają Panowie Adam Ferch, Czesław Sieradzan, Ksiądz Anatol Szydłowski i Panie Hanna Sujecka, Krystyna Popławska i Ryszarda Zielińska. Jeśli po wysłuchaniu tego odcinka pomyśleli Państwo „ciekawe, jak jest dzisiaj?” to proponuję wybrać się na któreś z wydarzeń Centrum Wielokulturowego. Działa tu, na Pradze, na Jagiellońskiej 54…
Na pewno słyszeli Państwo ogólne stwierdzenie o tym, że Praga była i jest wielokulturowa. Dziś posłuchajcie fragmentów kilku relacji świadków historii o kolegach i sąsiadach, pochodzących z różnych krajów, różnych narodów, wspólnie budujących to miasto przed laty. Wspominają Panowie Adam Ferch, Czesław Sieradzan, Ksiądz Anatol Szydłowski i Panie Hanna Sujecka, Krystyna Popławska i Ryszarda Zielińska.

Jeśli po wysłuchaniu tego odcinka pomyśleli Państwo „ciekawe, jak jest dzisiaj?” to proponuję wybrać się na któreś z wydarzeń Centrum Wielokulturowego. Działa tu, na Pradze, na Jagiellońskiej 54…

Praskie Audiohistorie e42 Dom przy Wileńskiej
2021-10-12 15:43:47

Pan Stanisław Czajka opowiada o mieszkańcach domu przy Wileńskiej 43, z dwudziestolecia międzywojennego.
Pan Stanisław Czajka opowiada o mieszkańcach domu przy Wileńskiej 43, z dwudziestolecia międzywojennego.

Praskie Audiohistorie e41 Zwykła historia z Saskiej Kępy
2021-10-05 13:48:39

Anna Mizikowska: Każda relacja biograficzna w naszym Archiwum Historii Mówionej jest źródłem historycznym. Często słyszę od świadków historii, czyli osób które proszę o nagranie wspomnień, że ich życie było zwykłe, że po co o nim mówić. Posłuchajcie relacji pana Sylwestra Radulskiego o zwykłym życiu rodziny z Saskiej Kępy. Ile w nim wątków wartych rozwinięcia! Sylwester Radulski, AHM: Urodziłem się w 1937 roku. Właściwie do dziś nie jestem pewien kiedy, ponieważ w dokumentach mam napisany 1 stycznia 1937 roku. Mama mi mówiła, że się urodziłem 31 grudnia o 11:00 w nocy. To był czas, ze większość dzieci rodziła się w domach prywatnych, nie w szpitalach. No więc podano moja datę urodzenia 1 stycznia. Nie jestem z tego zadowolony. Dlatego dano mi być może imię Sylwester, a na drugie Mieczysław. Urodziłem się w Warszawie, na Saskiej Kępie, na ulicy Estońskiej, pod numerem piątym. Dzisiaj już ten budynek nie istnieje, nawet nie wiem, jak duży był to dom. Ojciec opowiadał, że on był dosyć duży. Na Saskiej Kępie w ogóle nie ma dużych domów, są trzykondygnacyjne, jednokondygnacyjne, takie willowe budowle były. Ale myśmy tam mieszkali w suterenie, ponieważ ojciec wtedy zarabiał niewiele, nie stać go było na lepsze mieszkanie. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale płacił 15 zł miesięcznie czynszu za to mieszkanie przed II wojną światową. Za to w suterenie mieszkanie. Później jak ojciec już troszeczkę zarobił, wtedy zarabiał pamiętam 100 zł miesięcznie, potem zaczął zarabiać już 120 zł miesięcznie, to mama przestała mu pomagać dorabiając. Jak już ja byłem na świecie. I już ojciec zaczął myśleć o tym, żeby ewentualnie zmienić mieszkanie, o tym, żeby otworzyć własną jakąś działalność. Wtedy to było do stosunkowo łatwe. No, ale niestety przyszedł 1939 rok. I z opowiadań ojca wiem, że jak się wojska niemieckie zbliżały do Warszawy, to oczywiście ich lotnictwo robiło wypady na nasze armie. I wówczas jakaś przypadkowa bomba, zrzucona przez lotnika niemieckiego trafiła akurat w ten dom na Estońskiej. Dlaczego my żyjemy? Dlaczego myśmy przetrwali? Bo dosłownie 5 minut przed uderzeniem tej bomby mój ojciec - może wcześniej to planował - się spakował manatki, z mamą wziął rowery, wzięli mnie na ramę i zamierzaliśmy uciekać. Tak, jak większość Polaków, może nie większość, ale duża część Polaków to robiła. Uciekać na wschód przed wojskami niemieckimi. Zdążyli dojechać ze mną do ronda Waszyngtona. Ulica Estońska jest niedaleko, 150 m od ronda Waszyngtona. I jak byli na rondzie Waszyngtona usłyszeli właśnie ten wybuch. Ojciec się obejrzał, zobaczył, że to jest w okolicach tego budynku. No i mówi - musimy wrócić, zobaczyć, co się dzieje, co z naszymi sąsiadami, co ze znajomymi. Bo to dokładnie z tej odległości łatwo było ocenić, że to było gdzieś bardzo blisko, albo budynek albo w pobliże tego budynku. I wrócił się. Wrócił się z mamą, ze mną. I rzeczywiście, okazuje się, bomba trafiła prosto w ten budynek. No więc zaczął ratować. Było masę zabitych, rannych. Ojciec ratował tych ludzi, kogo się dało. Powrót do Warszawy, do siebie, znowu na Saską Kępę… Ale wtedy ojciec już wynajął na parterze przy ulicy Łotewskiej 12,wydaje się, jeśli się nie mylę. Budynek do dzisiejszego dnia stoi. Ojciec mój wtedy chyba, w czasie okupacji, się usamodzielnił Zaczął robić takie… Był w zasadzie ślusarzem, jeszcze się dokształcał, zrobił papiery czeladnicze, zrobił dyplom mistrzowski w tym zawodzie. Usamodzielnił się tak, że przy końcu ulicy Jakubowskiej otworzył własną firmę, warsztat, działalność ślusarsko-kowalską. Przed wojną ojciec się dokształcał i oczywiście pracował, jako najemny pracownik w firmie takiej ślusarsko-kowalskiej. W dużej firmie na ulicy Powązkowskiej. Na pewno człowiek, pracodawca, niezbyt udany, tak jak ojciec opowiadał, dlatego że bardzo wyzyskiwał pracowników, bo miał niesamowitą namiętność, mianowicie konie. Był hazardzistą, potrzebował dużo pieniędzy. I dlatego niezbyt skory był dobrze płacić, pracy wymagał ponad miarę, ponad normę. I wiem tylko tyle, że ojciec przed wojną, jeżdżąc na Powązkowską z Saskiej Kępy. na Powązkowską do pracy, bardzo często chodził piechotą. Tramwaj kosztował 20 przejazd tramwajem przed wojną. Więc przy zarobkach sięgających 80, 80 parę zł miesięcznie to był duży wydatek. Tym bardziej, że podobno jajko można było kupić za 50 gr, czy bułkę za 20 - to było to był duży pieniądz. W związku z tym ojciec chodził piechotą. Można sobie wyobrazić ten odcinek drogi od Saskiej Kępy do ulicy Powązkowskiej, przez pół miasta, przez most, chodzić piechotą. Później, jak troszeczkę odłożył pieniędzy, bo starał się tak dorabiać też jak to dzisiaj się mówi na czarno, to znaczy komuś coś tam reperować, zamek, coś naprawić, jakiś dach, komin, takie rzeczy, jak to bywa w życiu… I parę złotych jak odłożył, kupił sobie rower. To już jeździł rowerem do tej pracy z Saskiej Kępy na ulicę Powązkowską. I tak to wyglądało. Potem zaczął się buntować, uważał że ta praca jest ciężka, że… Był ambitny. Wydaje mi się, że nie był wykształconym człowiekiem, ale był bardzo ambitny. No i do dzisiejszego dnia mam jego dyplomy, i czeladniczy i mistrzowski jakieś tam prace, które robił, jakieś rysunki konstrukcji stalowych, do tego, żeby osiągnąć właśnie te tytuły. No i potem jakoś miał te uprawnienia, to właśnie otworzył swoją działalność samodzielną. Tym samym się zajmował, metalem. Robił takie różne rzeczy, prawda. Wiem tylko tyle, że jak miał ten warsztat przy ulicy Jakubowskiej, to to wtedy oczywiście, podczas okupacji hitlerowskiej, Niemcy wszystkich takich przedsiębiorców zmuszali do pracy na korzyść Niemców. i oczywiście poza normalną cywilną pracą ojciec miał nakazane robić jakieś tam szpadle, czy jakieś saperki dla Niemców. Dostawał na to materiał. No, ale to z kolei było wygodne dla przykrywki do działalności podziemnej. I u ojca w tym warsztacie była komórka kontaktowa Podziemia. Trudno powiedzieć, ale pamiętam, że jeden który się kontaktował bezpośrednio z ojcem się nazywał albo Ekier albo Ekiert, takie coś nazwisko mi się kołacze. To był kolega ojca i innych ludzi ojciec już nie znał, taki był nakaz konspiracji, że nie można było znać żadnych powiązań, tylko ten, który się bezpośrednio kontaktował. On przynosił jakieś paczki ojcu… Ojciec to chował na antresoli w tym warsztacie, ktoś inny przychodził na hasło odbierał paczkę i taka była działalność mojego ojca. Nic więcej szczegółów nie wiedział. W każdym razie ja pamiętam taką jeszcze historię, że raz jeden chyba ten właśnie ojca kolega był zmuszony przenocować u nas. I miał ze sobą broń. To na Łotewskiej. I jak szedł spać, to wyjął ten pistolet gdzieś zza pazuchy, schował jakoś tam pod poduszkę. Ja się kręciłem po kątach i zobaczyłem to jako mały dzieciak. Zobaczyłem, jak chowa ten pistolet - tak zapragnąłem dowiedzieć się, co to jest i dostać to. Więc rodzice wtedy przeżyli koszmar: całą noc nie spali i przekonywali mnie, że to nie była żadna zabawka. Bo oczywiście nie wiedziałem…Wmawiali mi przez całą noc, że to była wrona, która wpadła do pokoju i wyleciała przez okno, i nie ma tego już nic. I żeby mi wmówić to, żebym ja w to uwierzył i poszedł spać, to prawie całą noc zmitrężyli. Bali się, bo jak to dziecko mogło zacząć coś klepać, gdzieś gadać…
Anna Mizikowska: Każda relacja biograficzna w naszym Archiwum Historii Mówionej jest źródłem historycznym. Często słyszę od świadków historii, czyli osób które proszę o nagranie wspomnień, że ich życie było zwykłe, że po co o nim mówić. Posłuchajcie relacji pana Sylwestra Radulskiego o zwykłym życiu rodziny z Saskiej Kępy. Ile w nim wątków wartych rozwinięcia!
Sylwester Radulski, AHM: Urodziłem się w 1937 roku. Właściwie do dziś nie jestem pewien kiedy, ponieważ w dokumentach mam napisany 1 stycznia 1937 roku. Mama mi mówiła, że się urodziłem 31 grudnia o 11:00 w nocy. To był czas, ze większość dzieci rodziła się w domach prywatnych, nie w szpitalach. No więc podano moja datę urodzenia 1 stycznia. Nie jestem z tego zadowolony. Dlatego dano mi być może imię Sylwester, a na drugie Mieczysław.
Urodziłem się w Warszawie, na Saskiej Kępie, na ulicy Estońskiej, pod numerem piątym. Dzisiaj już ten budynek nie istnieje, nawet nie wiem, jak duży był to dom. Ojciec opowiadał, że on był dosyć duży. Na Saskiej Kępie w ogóle nie ma dużych domów, są trzykondygnacyjne, jednokondygnacyjne, takie willowe budowle były. Ale myśmy tam mieszkali w suterenie, ponieważ ojciec wtedy zarabiał niewiele, nie stać go było na lepsze mieszkanie. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale płacił 15 zł miesięcznie czynszu za to mieszkanie przed II wojną światową. Za to w suterenie mieszkanie. Później jak ojciec już troszeczkę zarobił, wtedy zarabiał pamiętam 100 zł miesięcznie, potem zaczął zarabiać już 120 zł miesięcznie, to mama przestała mu pomagać dorabiając. Jak już ja byłem na świecie. I już ojciec zaczął myśleć o tym, żeby ewentualnie zmienić mieszkanie, o tym, żeby otworzyć własną jakąś działalność. Wtedy to było do stosunkowo łatwe.
No, ale niestety przyszedł 1939 rok. I z opowiadań ojca wiem, że jak się wojska niemieckie zbliżały do Warszawy, to oczywiście ich lotnictwo robiło wypady na nasze armie. I wówczas jakaś przypadkowa bomba, zrzucona przez lotnika niemieckiego trafiła akurat w ten dom na Estońskiej. Dlaczego my żyjemy? Dlaczego myśmy przetrwali? Bo dosłownie 5 minut przed uderzeniem tej bomby mój ojciec - może wcześniej to planował - się spakował manatki, z mamą wziął rowery, wzięli mnie na ramę i zamierzaliśmy uciekać. Tak, jak większość Polaków, może nie większość, ale duża część Polaków to robiła. Uciekać na wschód przed wojskami niemieckimi. Zdążyli dojechać ze mną do ronda Waszyngtona. Ulica Estońska jest niedaleko, 150 m od ronda Waszyngtona. I jak byli na rondzie Waszyngtona usłyszeli właśnie ten wybuch. Ojciec się obejrzał, zobaczył, że to jest w okolicach tego budynku. No i mówi - musimy wrócić, zobaczyć, co się dzieje, co z naszymi sąsiadami, co ze znajomymi. Bo to dokładnie z tej odległości łatwo było ocenić, że to było gdzieś bardzo blisko, albo budynek albo w pobliże tego budynku. I wrócił się. Wrócił się z mamą, ze mną. I rzeczywiście, okazuje się, bomba trafiła prosto w ten budynek. No więc zaczął ratować. Było masę zabitych, rannych. Ojciec ratował tych ludzi, kogo się dało.
Powrót do Warszawy, do siebie, znowu na Saską Kępę… Ale wtedy ojciec już wynajął na parterze przy ulicy Łotewskiej 12,wydaje się, jeśli się nie mylę. Budynek do dzisiejszego dnia stoi. Ojciec mój wtedy chyba, w czasie okupacji, się usamodzielnił Zaczął robić takie… Był w zasadzie ślusarzem, jeszcze się dokształcał, zrobił papiery czeladnicze, zrobił dyplom mistrzowski w tym zawodzie. Usamodzielnił się tak, że przy końcu ulicy Jakubowskiej otworzył własną firmę, warsztat, działalność ślusarsko-kowalską. Przed wojną ojciec się dokształcał i oczywiście pracował, jako najemny pracownik w firmie takiej ślusarsko-kowalskiej. W dużej firmie na ulicy Powązkowskiej. Na pewno człowiek, pracodawca, niezbyt udany, tak jak ojciec opowiadał, dlatego że bardzo wyzyskiwał pracowników, bo miał niesamowitą namiętność, mianowicie konie. Był hazardzistą, potrzebował dużo pieniędzy. I dlatego niezbyt skory był dobrze płacić, pracy wymagał ponad miarę, ponad normę.
I wiem tylko tyle, że ojciec przed wojną, jeżdżąc na Powązkowską z Saskiej Kępy. na Powązkowską do pracy, bardzo często chodził piechotą. Tramwaj kosztował 20 przejazd tramwajem przed wojną. Więc przy zarobkach sięgających 80, 80 parę zł miesięcznie to był duży wydatek. Tym bardziej, że podobno jajko można było kupić za 50 gr, czy bułkę za 20 - to było to był duży pieniądz. W związku z tym ojciec chodził piechotą. Można sobie wyobrazić ten odcinek drogi od Saskiej Kępy do ulicy Powązkowskiej, przez pół miasta, przez most, chodzić piechotą.
Później, jak troszeczkę odłożył pieniędzy, bo starał się tak dorabiać też jak to dzisiaj się mówi na czarno, to znaczy komuś coś tam reperować, zamek, coś naprawić, jakiś dach, komin, takie rzeczy, jak to bywa w życiu… I parę złotych jak odłożył, kupił sobie rower. To już jeździł rowerem do tej pracy z Saskiej Kępy na ulicę Powązkowską.
I tak to wyglądało. Potem zaczął się buntować, uważał że ta praca jest ciężka, że… Był ambitny. Wydaje mi się, że nie był wykształconym człowiekiem, ale był bardzo ambitny. No i do dzisiejszego dnia mam jego dyplomy, i czeladniczy i mistrzowski jakieś tam prace, które robił, jakieś rysunki konstrukcji stalowych, do tego, żeby osiągnąć właśnie te tytuły. No i potem jakoś miał te uprawnienia, to właśnie otworzył swoją działalność samodzielną. Tym samym się zajmował, metalem. Robił takie różne rzeczy, prawda.
Wiem tylko tyle, że jak miał ten warsztat przy ulicy Jakubowskiej, to to wtedy oczywiście, podczas okupacji hitlerowskiej, Niemcy wszystkich takich przedsiębiorców zmuszali do pracy na korzyść Niemców. i oczywiście poza normalną cywilną pracą ojciec miał nakazane robić jakieś tam szpadle, czy jakieś saperki dla Niemców. Dostawał na to materiał. No, ale to z kolei było wygodne dla przykrywki do działalności podziemnej. I u ojca w tym warsztacie była komórka kontaktowa Podziemia. Trudno powiedzieć, ale pamiętam, że jeden który się kontaktował bezpośrednio z ojcem się nazywał albo Ekier albo Ekiert, takie coś nazwisko mi się kołacze. To był kolega ojca i innych ludzi ojciec już nie znał, taki był nakaz konspiracji, że nie można było znać żadnych powiązań, tylko ten, który się bezpośrednio kontaktował. On przynosił jakieś paczki ojcu… Ojciec to chował na antresoli w tym warsztacie, ktoś inny przychodził na hasło odbierał paczkę i taka była działalność mojego ojca. Nic więcej szczegółów nie wiedział.
W każdym razie ja pamiętam taką jeszcze historię, że raz jeden chyba ten właśnie ojca kolega był zmuszony przenocować u nas. I miał ze sobą broń. To na Łotewskiej. I jak szedł spać, to wyjął ten pistolet gdzieś zza pazuchy, schował jakoś tam pod poduszkę. Ja się kręciłem po kątach i zobaczyłem to jako mały dzieciak. Zobaczyłem, jak chowa ten pistolet - tak zapragnąłem dowiedzieć się, co to jest i dostać to. Więc rodzice wtedy przeżyli koszmar: całą noc nie spali i przekonywali mnie, że to nie była żadna zabawka. Bo oczywiście nie wiedziałem…Wmawiali mi przez całą noc, że to była wrona, która wpadła do pokoju i wyleciała przez okno, i nie ma tego już nic. I żeby mi wmówić to, żebym ja w to uwierzył i poszedł spać, to prawie całą noc zmitrężyli. Bali się, bo jak to dziecko mogło zacząć coś klepać, gdzieś gadać…

Praskie Audiohistorie e40 Fabryka Trzciny
2021-09-28 16:47:35

Znany kompozytor, Wojciech Trzciński, bywał na Pradze już w dzieciństwie. Po latach załozył na Otwockiej ośrodek sztuki, Fabrykę Trzciny. Swoje wspomnienia opisał, poproszony o to przez Krzysztofa Genczelewskiego, w książce "Literacki melanż z Pragi" (wydanej przez wyd. Melanż w 2014 roku). Posłuchajcie fragmentu i sięgnijcie po wiecej. Anna Mizikowska: Znają państwo piosenki „Byle było tak” Krzysztofa Krawczyka, „Małe tęsknoty” Krystyny Prońko czy „Kawiarenki” Ireny Jarockiej? Łączy je osoba kompozytora Wojciecha Trzcińskiego. W książce „Literacki melanż z Pragi” pan Wojciech Trzciński wspomina swoje kontakty z Pragą. W tym założoną w 2003 roku Fabrykę Trzciny przy Otwockiej 14. Wojciech Trzciński: „Nie wiem czemu, ale dla mnie i wielu moich znajomych to nigdy nie było tu i do dzisiaj pozostaje tam. Bez względu na to, czy na drugi brzeg Wisły jechałem tramwajem, pociągiem elektrycznym, taksówką czy własnym samochodem zawsze była to wyprawa do innego świata, a już na pewno do innego miasta. I nie chodzi o odległość, bo rano z domu do pracy, z pracy po zakupy i znowu wieczorem do domu… Każdego dnia pokonujemy przecież dziesiątki kilometrów. Przez fakt, iż tam żyją jeszcze przedwojennie, panuje inny obyczaj, że dzielnica zachowała swoją wyrazistą tożsamość, gwarę, architekturę, jeszcze długo to nie będzie tu. Od najmłodszych lat wyjazd naprawdę był dla mnie wyprawą, przygodą, na którą się czekało. Moje wędrówki do tej dzielnicy rozpoczęły się jeszcze w wieku wczesnoszkolnym. Dziadek, tata mojej mamy, właściciel zakładu elektrotechnicznego na Mokotowie (rok założenia firmy 1916) i szarego Mercedesa A170 V (rok produkcji 1938) z pikowaną skórzaną tapicerką malinowego koloru - ach, jak ta skóra cudownie pachniała - zabierał mnie od czasu do czasu na przejażdżkę. Przy okazji odwiedzin swego brata, wujka Franciszka, mieszkańca domu przy ul Konopackiej 18. Czy przy okazji dostarczania towaru stałym praskim klientom, między innymi do sklepu przy Okrzei róg Targowej. Zwłaszcza wizyty na Konopackiej był intrygujące, choć nie był to zakątek Pragi szczególnie przeze mnie lubiany: ciemna brama, zimna klatka schodowa, a na podwórku wścibscy lokatorzy „panowie do kogo?”- za każdym razem zaczepiali dziadka. Ale dalej było już tylko lepiej. I wujek Franciszek był postacią nietuzinkową; zawsze nienagannie ubrany, antykwariusz, muzyk, człowiek ciekawy świata, wspaniały gawędziarz. Jego przedwojenne mieszkanie przy Konopackiej było miejscem magicznym, pełnym książek, obrazów, bibelotów, porcelany i instrumentów muzycznych. Wujek zaraz po powitaniu, jeszcze w przedpokoju, rozpoczynał ciekawą opowieść o najnowszej zdobyczy kolekcjonerskiej, lub komentował najnowsze wieści ze świata. Czasem pospiesznie zasiadał do pianina i grał nam swoją nową kompozycję, przeważnie były to marsze, bo prowadził na Pradze amatorską orkiestrę dętą i dla niej między innymi komponował repertuar. Do dziś zachowałem podarowane mi przez wujka nuty marsza „Pod twoim przewodem”, który skomponował w roku 1934 na część Marszałka Piłsudskiego. Innym razem wuj obdarował mnie piękną lutnią, na której wiele lat później komponowałem swoje pierwsze piosenki. Pamiętam, jak wracając z Konopackiej zaglądałem w okna mijanych kamienic, zastanawiając się, ile tajemnic i pamiątek kryją te stare praskie mieszkania, jakie skarby udało się ludziom, tak niezwykłym jak wujek Franciszek, ocalić z wojennej zawieruchy. Tu, na drugim brzegu Wisły, nie było przecież powstania, a w Śródmieściu i na Starówce spłonęło prawie wszystko. Z ulicy Konopackiej przemieszczaliśmy się do sklepu Elektromontaż przy Okrzei, który oferował szeroki asortyment oświetlenia. Dziadek parkował Mercedesa przeważnie w tym samym miejscu, po lewej stronie jednokierunkowej ulicy Okrzei, niemal przy rogu Targowej. Miałem stąd widok na rozległą panoramę jednego z bardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście, W jej centrum, słynny bar Zorza, legenda praskich knajp, nieraz opiewany przez bardów dzielnicy, usytuowany po drugiej stronie Targowej, w stylowej kamienicy z wieżyczką, tam gdzie ma swój początek Ząbkowska. Wrażenia z monitoringu przyprawiały o zawrót głowy młodego obserwatora. Zwłaszcza, że miejsce naszego postoju znajdowało się w pobliżu słynnego bazaru Różyckiego. Targowa była wtedy ulicą ruchliwą i gwarną, pełną tramwajów i autobusów oraz taksówek: Opli, Pobied, czyli naszych Warszaw produkowanych na Żeraniu i niemieckich dekawek, wozów konnych z węglem i zwykłych furmanek. Czasem natężenie ruchu było tak duże, że na środek skrzyżowania Targowej i Ząbkowskiej wkraczał milicjant w białym mundurze i z biało-czerwoną pałką i kierował ruchem. Szczególnie humorystycznie wyglądały pouczenia przez stróża porządku publicznego woźniców, nie mających na ogół pojęcia o zasadach ruchu drogowego, a już na pewno nie zachowujących trzeźwości. Zresztą, nie było w tamtych czasach alkomatów i kontrola odbywała się na zasadzie „No, niech pan chuchnie, panie kierowco”. Jakże to wszystko było inne od leniwego życia Mokotowa, gdzie mieszkałem wówczas z rodzicami i dziadkami! Tu na Pradze było prawdziwe życie, barwy, gwar, ruch, emocje. Czasem trochę strachu. Niepowtarzalny klimat i koloryt. A na Mokotowie, na ulicy Różanej? Cisza, spokój, i niewielki ruch samochodowy. Codziennie te same znajome twarze, wszystko ułożone wg określonego porządku. Słowem nuda. Minęło …dzieści lat i oto znów jestem na Pradze, już w innym miejscu i w zupełnie innej sprawie. Tym razem w bazylice ojców salezjanów, przy Kawęczyńskiej róg Otwockiej, a więc w samym sercu słynnych Szmulek. Miałem zaprezentować jednemu z księży swoją kompozycję, hymn skomponowany na zamówienie, z okazji organizowanej po raz pierwszy w Polsce światowej olimpiady młodzieży salezjańskiej. Po prezentacji utworu i załatwieniu stosownej papierologii postanowiłem wybrać się na mały spacer po okolicy, jako że na Szmulkach nigdy wcześniej nie byłem. Dosłownie 500 m od kościoła, na rogu Otwockiej i Łochowskiej, zauważyłem starą fabrykę. Moją uwagę przyciągnęła stosunkowo prosta architektura, proporcjonalna w stosunku do pozostałych budowli przy tej ulicy, ładne metalowe okna i wysoki fabryczny komin, dominujący nad okolicą. Podszedłem do bramy i obok szyldu z numerem 14 dostrzegłem małą karteczkę z ogłoszeniem: „powierzchnia magazynową wynajmę”. No to, pomyślałem, wchodzę. Zadzwoniłem do bramy i po dłuższej chwili pojawił się pan Władek, jak się później przedstawił, ze stareńkim owczarkiem niemieckim przy nodze. I na moje pytanie potwierdził, ogłoszenie jeszcze aktualne. Ile jest tych metrów do wynajęcia? – spytałem. – Panie, a bierz pan całą tę fabrykę, jak panu potrzebna - odparł z nieukrywaną radością. - A można zobaczyć parę pomieszczeń? - zagadałem do pana Władka, podekscytowany, z nadzieją, że wreszcie znalazłem wnętrza, o których marzyłem od dawna. - Bez problemu. Właź pan, tylko uważaj, bo bałagan i śmierdzi w środku jak cholera! Na wszelki wypadek z chustką przyłożoną do nosa wszedłem do środka. Nie miałem wątpliwości, że to, co zobaczyłem - choć brudne, cuchnące i zniszczone - da się przerobić, wyremontować, słowem zrewitalizować na potrzeby mego projektu. A planowałem zorganizować tu, na starej Pradze, jeszcze do niedawna epicentrum złodziejskiej dzielnicy Warszawy, nowoczesne centrum kultury. Gdy następnego dnia odwiedziłem kierownictwo firmy i jej właściciela, gdy opowiadałem o swoim pomyśle, nie wszyscy potraktowali mnie poważnie. Centrum Kultury w tym zapomnianym kącie Warszawy? Panie, przecież tu nawet taksówkarze nie jeżdżą do teatru czy na koncerty. Jak to tak, w takiej nieotynkowanej fabryce będą wystawy malarstwa, biblioteka w dawnej kotłowni z piecem do ogrzewania zakładu? Pan chyba oszalał, nie ma pan na co kasy wydawać. Cóż miałem odpowiedzieć ludziom, którzy zapewne nie znali najnowszych trendów w architekturze europejskich czy światowych centrów kultury, nigdy nie słyszeli o paryskich Halach usytuowanych daleko od wieży Eiffla, londyńskich dokach i elektrowniach znacznie oddalonych od City, czy nowojorskich loftach, bynajmniej nie w pobliżu Times Square czy Central Parku. Historię fabryka na warszawskich Szmulkach miała ciekawą i bujną. Zbudowana w 1916 roku na gruntach, które kiedyś jeszcze w XIX wieku należały do Szmula Zbytkowera, była początkowo składem tytoniu, następnie wytwórnią marmolady. Przed II wojną światową na Otwockiej 14 produkowano tenisówki, a dokładnie gumowe podeszwy do tychże. Zadomowił się tutaj zakład wchodzący w skład konsorcjum Polskiego Przemysłu Gumowego. Od skrótu PPG produkowane nie tylko to na Pradze ale i w całej Polsce obuwie sportowe nazywano jeszcze przez długie lata pepegami. Tuż po wojnie ludowa władza zorganizowała przy Otwockiej 14, a jakże, więzienie. Po jakimś czasie na długie lata zadomowiły się tutaj zakłady mięsne, a następnie słynne konsumy. Produkowano tu żywność wyłącznie na potrzeby wojska i partyjnych stołówek. Gdy przyszły nowe czasy, nastał kapitalizm, pojawił się nowy właściciel. Zorganizował spółkę pracowniczą, jednak produkcja żywności w starym peerelowskim stylu zaczęła przynosić straty, więc postanowiono zakład wynająć. Zapewne ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyjść do głowy właścicielom, to zorganizowanie w poprodukcyjnych halach miejsca, w którym kiedyś zagrają koncerty najwybitniejsi muzycy polscy i europejscy, ba! Światowi, z Tomaszem Stańko, Leszkiem Możdżerem, Chrisem Botti, Markiem Millerem, Esbjörn Svenssonem, Mark Townerem, czy Angelą Hewitt na czele. Nie pomyśleli też na pewno, że teatr, który tu powstanie, z inicjatywy między innymi Adama Hanuszkiewicza, zagra premiery z udziałem najwybitniejszych polskich aktorów Danuty Szaflarskiej, Wojciecha Pszoniaka, Marii Pakulnis, Michała Żebrowskiego, Marysi Peszek. A w ramach wystaw i festiwali na warszawskich Szmulkach będzie można podziwiać oryginał jednego z arcydzieł Francisca Goi, grafikę z cyklu „Gdy rozum śpi”.”
Znany kompozytor, Wojciech Trzciński, bywał na Pradze już w dzieciństwie. Po latach załozył na Otwockiej ośrodek sztuki, Fabrykę Trzciny. Swoje wspomnienia opisał, poproszony o to przez Krzysztofa Genczelewskiego, w książce "Literacki melanż z Pragi" (wydanej przez wyd. Melanż w 2014 roku). Posłuchajcie fragmentu i sięgnijcie po wiecej.
Anna Mizikowska: Znają państwo piosenki „Byle było tak” Krzysztofa Krawczyka, „Małe tęsknoty” Krystyny Prońko czy „Kawiarenki” Ireny Jarockiej? Łączy je osoba kompozytora Wojciecha Trzcińskiego. W książce „Literacki melanż z Pragi” pan Wojciech Trzciński wspomina swoje kontakty z Pragą. W tym założoną w 2003 roku Fabrykę Trzciny przy Otwockiej 14.
Wojciech Trzciński: „Nie wiem czemu, ale dla mnie i wielu moich znajomych to nigdy nie było tu i do dzisiaj pozostaje tam. Bez względu na to, czy na drugi brzeg Wisły jechałem tramwajem, pociągiem elektrycznym, taksówką czy własnym samochodem zawsze była to wyprawa do innego świata, a już na pewno do innego miasta. I nie chodzi o odległość, bo rano z domu do pracy, z pracy po zakupy i znowu wieczorem do domu… Każdego dnia pokonujemy przecież dziesiątki kilometrów. Przez fakt, iż tam żyją jeszcze przedwojennie, panuje inny obyczaj, że dzielnica zachowała swoją wyrazistą tożsamość, gwarę, architekturę, jeszcze długo to nie będzie tu.
Od najmłodszych lat wyjazd naprawdę był dla mnie wyprawą, przygodą, na którą się czekało. Moje wędrówki do tej dzielnicy rozpoczęły się jeszcze w wieku wczesnoszkolnym. Dziadek, tata mojej mamy, właściciel zakładu elektrotechnicznego na Mokotowie (rok założenia firmy 1916) i szarego Mercedesa A170 V (rok produkcji 1938) z pikowaną skórzaną tapicerką malinowego koloru - ach, jak ta skóra cudownie pachniała - zabierał mnie od czasu do czasu na przejażdżkę. Przy okazji odwiedzin swego brata, wujka Franciszka, mieszkańca domu przy ul Konopackiej 18. Czy przy okazji dostarczania towaru stałym praskim klientom, między innymi do sklepu przy Okrzei róg Targowej.
Zwłaszcza wizyty na Konopackiej był intrygujące, choć nie był to zakątek Pragi szczególnie przeze mnie lubiany: ciemna brama, zimna klatka schodowa, a na podwórku wścibscy lokatorzy „panowie do kogo?”- za każdym razem zaczepiali dziadka. Ale dalej było już tylko lepiej. I wujek Franciszek był postacią nietuzinkową; zawsze nienagannie ubrany, antykwariusz, muzyk, człowiek ciekawy świata, wspaniały gawędziarz. Jego przedwojenne mieszkanie przy Konopackiej było miejscem magicznym, pełnym książek, obrazów, bibelotów, porcelany i instrumentów muzycznych. Wujek zaraz po powitaniu, jeszcze w przedpokoju, rozpoczynał ciekawą opowieść o najnowszej zdobyczy kolekcjonerskiej, lub komentował najnowsze wieści ze świata. Czasem pospiesznie zasiadał do pianina i grał nam swoją nową kompozycję, przeważnie były to marsze, bo prowadził na Pradze amatorską orkiestrę dętą i dla niej między innymi komponował repertuar. Do dziś zachowałem podarowane mi przez wujka nuty marsza „Pod twoim przewodem”, który skomponował w roku 1934 na część Marszałka Piłsudskiego. Innym razem wuj obdarował mnie piękną lutnią, na której wiele lat później komponowałem swoje pierwsze piosenki.
Pamiętam, jak wracając z Konopackiej zaglądałem w okna mijanych kamienic, zastanawiając się, ile tajemnic i pamiątek kryją te stare praskie mieszkania, jakie skarby udało się ludziom, tak niezwykłym jak wujek Franciszek, ocalić z wojennej zawieruchy. Tu, na drugim brzegu Wisły, nie było przecież powstania, a w Śródmieściu i na Starówce spłonęło prawie wszystko.
Z ulicy Konopackiej przemieszczaliśmy się do sklepu Elektromontaż przy Okrzei, który oferował szeroki asortyment oświetlenia. Dziadek parkował Mercedesa przeważnie w tym samym miejscu, po lewej stronie jednokierunkowej ulicy Okrzei, niemal przy rogu Targowej. Miałem stąd widok na rozległą panoramę jednego z bardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście, W jej centrum, słynny bar Zorza, legenda praskich knajp, nieraz opiewany przez bardów dzielnicy, usytuowany po drugiej stronie Targowej, w stylowej kamienicy z wieżyczką, tam gdzie ma swój początek Ząbkowska. Wrażenia z monitoringu przyprawiały o zawrót głowy młodego obserwatora. Zwłaszcza, że miejsce naszego postoju znajdowało się w pobliżu słynnego bazaru Różyckiego. Targowa była wtedy ulicą ruchliwą i gwarną, pełną tramwajów i autobusów oraz taksówek: Opli, Pobied, czyli naszych Warszaw produkowanych na Żeraniu i niemieckich dekawek, wozów konnych z węglem i zwykłych furmanek. Czasem natężenie ruchu było tak duże, że na środek skrzyżowania Targowej i Ząbkowskiej wkraczał milicjant w białym mundurze i z biało-czerwoną pałką i kierował ruchem. Szczególnie humorystycznie wyglądały pouczenia przez stróża porządku publicznego woźniców, nie mających na ogół pojęcia o zasadach ruchu drogowego, a już na pewno nie zachowujących trzeźwości. Zresztą, nie było w tamtych czasach alkomatów i kontrola odbywała się na zasadzie „No, niech pan chuchnie, panie kierowco”. Jakże to wszystko było inne od leniwego życia Mokotowa, gdzie mieszkałem wówczas z rodzicami i dziadkami! Tu na Pradze było prawdziwe życie, barwy, gwar, ruch, emocje. Czasem trochę strachu. Niepowtarzalny klimat i koloryt. A na Mokotowie, na ulicy Różanej? Cisza, spokój, i niewielki ruch samochodowy. Codziennie te same znajome twarze, wszystko ułożone wg określonego porządku. Słowem nuda.
Minęło …dzieści lat i oto znów jestem na Pradze, już w innym miejscu i w zupełnie innej sprawie. Tym razem w bazylice ojców salezjanów, przy Kawęczyńskiej róg Otwockiej, a więc w samym sercu słynnych Szmulek. Miałem zaprezentować jednemu z księży swoją kompozycję, hymn skomponowany na zamówienie, z okazji organizowanej po raz pierwszy w Polsce światowej olimpiady młodzieży salezjańskiej. Po prezentacji utworu i załatwieniu stosownej papierologii postanowiłem wybrać się na mały spacer po okolicy, jako że na Szmulkach nigdy wcześniej nie byłem. Dosłownie 500 m od kościoła, na rogu Otwockiej i Łochowskiej, zauważyłem starą fabrykę. Moją uwagę przyciągnęła stosunkowo prosta architektura, proporcjonalna w stosunku do pozostałych budowli przy tej ulicy, ładne metalowe okna i wysoki fabryczny komin, dominujący nad okolicą. Podszedłem do bramy i obok szyldu z numerem 14 dostrzegłem małą karteczkę z ogłoszeniem: „powierzchnia magazynową wynajmę”. No to, pomyślałem, wchodzę. Zadzwoniłem do bramy i po dłuższej chwili pojawił się pan Władek, jak się później przedstawił, ze stareńkim owczarkiem niemieckim przy nodze. I na moje pytanie potwierdził, ogłoszenie jeszcze aktualne. Ile jest tych metrów do wynajęcia? – spytałem. – Panie, a bierz pan całą tę fabrykę, jak panu potrzebna - odparł z nieukrywaną radością. - A można zobaczyć parę pomieszczeń? - zagadałem do pana Władka, podekscytowany, z nadzieją, że wreszcie znalazłem wnętrza, o których marzyłem od dawna. - Bez problemu. Właź pan, tylko uważaj, bo bałagan i śmierdzi w środku jak cholera! Na wszelki wypadek z chustką przyłożoną do nosa wszedłem do środka. Nie miałem wątpliwości, że to, co zobaczyłem - choć brudne, cuchnące i zniszczone - da się przerobić, wyremontować, słowem zrewitalizować na potrzeby mego projektu. A planowałem zorganizować tu, na starej Pradze, jeszcze do niedawna epicentrum złodziejskiej dzielnicy Warszawy, nowoczesne centrum kultury.
Gdy następnego dnia odwiedziłem kierownictwo firmy i jej właściciela, gdy opowiadałem o swoim pomyśle, nie wszyscy potraktowali mnie poważnie. Centrum Kultury w tym zapomnianym kącie Warszawy? Panie, przecież tu nawet taksówkarze nie jeżdżą do teatru czy na koncerty. Jak to tak, w takiej nieotynkowanej fabryce będą wystawy malarstwa, biblioteka w dawnej kotłowni z piecem do ogrzewania zakładu? Pan chyba oszalał, nie ma pan na co kasy wydawać. Cóż miałem odpowiedzieć ludziom, którzy zapewne nie znali najnowszych trendów w architekturze europejskich czy światowych centrów kultury, nigdy nie słyszeli o paryskich Halach usytuowanych daleko od wieży Eiffla, londyńskich dokach i elektrowniach znacznie oddalonych od City, czy nowojorskich loftach, bynajmniej nie w pobliżu Times Square czy Central Parku.
Historię fabryka na warszawskich Szmulkach miała ciekawą i bujną. Zbudowana w 1916 roku na gruntach, które kiedyś jeszcze w XIX wieku należały do Szmula Zbytkowera, była początkowo składem tytoniu, następnie wytwórnią marmolady. Przed II wojną światową na Otwockiej 14 produkowano tenisówki, a dokładnie gumowe podeszwy do tychże. Zadomowił się tutaj zakład wchodzący w skład konsorcjum Polskiego Przemysłu Gumowego. Od skrótu PPG produkowane nie tylko to na Pradze ale i w całej Polsce obuwie sportowe nazywano jeszcze przez długie lata pepegami. Tuż po wojnie ludowa władza zorganizowała przy Otwockiej 14, a jakże, więzienie. Po jakimś czasie na długie lata zadomowiły się tutaj zakłady mięsne, a następnie słynne konsumy. Produkowano tu żywność wyłącznie na potrzeby wojska i partyjnych stołówek. Gdy przyszły nowe czasy, nastał kapitalizm, pojawił się nowy właściciel. Zorganizował spółkę pracowniczą, jednak produkcja żywności w starym peerelowskim stylu zaczęła przynosić straty, więc postanowiono zakład wynająć. Zapewne ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyjść do głowy właścicielom, to zorganizowanie w poprodukcyjnych halach miejsca, w którym kiedyś zagrają koncerty najwybitniejsi muzycy polscy i europejscy, ba! Światowi, z Tomaszem Stańko, Leszkiem Możdżerem, Chrisem Botti, Markiem Millerem, Esbjörn Svenssonem, Mark Townerem, czy Angelą Hewitt na czele. Nie pomyśleli też na pewno, że teatr, który tu powstanie, z inicjatywy między innymi Adama Hanuszkiewicza, zagra premiery z udziałem najwybitniejszych polskich aktorów Danuty Szaflarskiej, Wojciecha Pszoniaka, Marii Pakulnis, Michała Żebrowskiego, Marysi Peszek. A w ramach wystaw i festiwali na warszawskich Szmulkach będzie można podziwiać oryginał jednego z arcydzieł Francisca Goi, grafikę z cyklu „Gdy rozum śpi”.”

Praskie Audiohistorie e39 Młyn przy Objazdowej
2021-09-21 16:03:10

Czy wiecie, że na terenie dawnego Młyny Michla przy Objazdowej, działał od 1935 roku inny młyn? Pani Zofia Wnuk, z domu Pachniewska, opowiada o młynie prowadzonym przez jej ojca na dzierżawionym przez niego terenie. Po śmierci ojca w 1958 roku, mama zrobiła papiery mistrzowskie i prowadziła firmę do 1964 roku... Potem przestały przychodzić zamówienia od państwa i młyn trzeba było zamknąć. Zofia Wnuk (AHM): Rodziców mojego taty… Dziadek prawdopodobnie miał też młyn w okolicach Julianowa. Młodzieszyn - Julianów. To są okolice Ciechanowa. I prawdopodobnie też rodzice rodziców taty pochodzili z Warszawy. Z tym, że mama mojego ojca pojechała z za mężem w tamte strony. No, tata przyjechał jako bardzo młody człowiek… Urodził się w 1894 roku, mając około 20 lat przyjechał do Warszawy No i od razu raczej zajął się młynarstwem. Pracował jako czeladnik, jako uczeń… A moja mama urodziła się w 1915 roku, ak miała 18-19 lat przyjechała do Warszawy i od razu, prawie że z marszu, zaczęła pracować w cukierniach. I to w dobrych punktach. Była taką kobietą efektowną dosyć i pracowała i na Nowym Świecie i na Elektoralnej. W cukierni się poznali. Ojciec był klientem przychodził. No i ona wpadła w oko i pobrali się. -W którym roku był ślub? - W 1940 roku. Ojciec sam to wszystko stworzył, że tak powiem: maszyny, całe wyposażenie. Także dzierżawił teren oraz dzierżawił młyn. Obok młyna był taki budynek, gdzie podobno olejarnia była. To było na ulicy Objazdowej. I tam są, we wszystkich przewodnikach, we wszystkich opracowaniach, książkach, jest poruszany budynek ten przy samej ulicy, pięcio- czy sześciopiętrowy. Natomiast ten budynek był bliżej torów kolejowych. Jednopiętrowy, o ciekawej architekturze wnętrz dosyć. I właśnie to tam było. Natomiast po drugiej stronie też były budynki, gdzie podobno wcześniej też tam był młyn i maszyny też coś robiły. A później zrobił się z tego magazyn. I tylko była ciekawa rzecz, dlatego że obydwa budynki były połączone takim drewnianym pomostem. To było ciekawe. Ale później trzeba było pomost zlikwidować, bo samochody się nie mieściły przejeżdżając z towarem. B odbierały towar i przywozili ci rolnicy do przerobienia zboże… Dlaczego był ten pomost? Taki drewniany łącznik, żeby worki… Tam się je spuszczało, taka zjeżdżalnia powstała, na wysokość - ile to miało w sumie? - ponad 2 m i wysokości - prawda - wysoko to było! I stopniowo tak się opuszczało… Pamiętam, że tam chodziłam na ten pomost i sobie też zjeżdżałam. Już nie trzeba było dźwigać, samochód był podstawiony, zjeżdżał towar. Były też dostawy od państwa. Była bocznica kolejowa, doprowadzona z dworca Wschodniego. Przyjeżdżały wagony ze zbożem. I to się przerabiało dla państwa. Ruch był duży. 12 pracowników było zatrudnionych i był czas, że młyn na trzy zmiany pracował: noc, pierwsza zmiana, druga zmiana. Mąka, otręby, no i kasza, przede wszystkim kasza. Najpierw to ojciec miał cały teren tam o na 9000 m od ulicy Objazdowej aż do torów. Później, przypuszczam, że to było już po wojnie, 2/3 tego placu zajął Arged - to było takie przedsiębiorstwo nasze państwowe, sprzęt gospodarstwa domowego był. To pamiętam tak: po lewej stronie był taki ogródek, później był ten piętrowy dom mieszkalny, obok był ten magazyn właśnie, połączony z budynkiem młyna, który był naprzeciwko. Ten magazyn… Tam maszyny też chodziły początkowo. A potem były szopy: jedna, druga… Już dokładnie nie pamiętam. Naprzeciwko budynek młynu piętrowy, duży, wysoki, to był jednopiętrowy, ale wysoki. I obok właśnie budynek niższy, gdzie olejarnia była.. To wszystko czerwona cegła. A z tyłu młyna była ta bocznica kolejowa, z taką rampą. Pracowników pamiętam, wiem że był taki pan, nazywał się pan Paździerski, że tak powiem, to była taka prawa ręka. Pamiętam tego pana, bardzo, bardzo taki miły człowiek. Pamiętam tam była też z tyłu palarnia kaszy! Tak, jak przez mgłę, pamiętam pana, który zajmował się paleniem tej kaszy. - Jak wygląda palenie kaszy? - Kocioł taki, jak na wsi był parnik, kartofle dla świń się parowało. To tak coś było, też takie okrągłe, jak się beton miesza. Ja, jako córka młynarza, bardzo nie lubiłam kaszy. Pamiętałam, że się wchodziło do pomieszczenia na dole. Po prawej stronie stał ten cały silnik, pasy takie szerokie były, skórzane Pasy transmisyjne, bo to ten silnik chodził... To było duże pomieszczenie...Palarnia była po lewej, to jeszcze był taki wystający budynek ta palarnia była. Na wprost było duże takie wejście na bocznice kolejową. I po prawej stronie były schody na górę. Na dole to było pomieszczenie na kasze, takie silosy. A mi się wydaje, że ta kasza z góry ją się wysypywało do tych silosów, a na górze były wialnie. Takie maszyny do sortowania kaszy. To chyba ze dwie, albo trzy… Jak ja się urodziłam, tam mieszkałam. Ale doktor powiedział: “jak pani chce wychować dziecko, kiedy przez ścianę chodzą maszyny całą dobę?” Po prostu przeprowadziliśmy się we dwie, mama przychodziła tutaj tak, do pracy. -Czyli początkowo rodzice mieli mieszkanie dokładnie przez ścianę? - Tak. To był drugi budynek mieszkalny, gdzie wcześniej, jeszcze przed wojną, tam było cztery rodziny mieszkały. Już potem to się opróżniło i został tylko ojciec z mamą. Na górze było mieszkanie, na dole to kantor, takie biuro. Ii też tam jakieś maszyny… Ja to bardzo mgliście pamiętam… - A tata został w tym mieszkaniu, jak panie się wyprowadziły? - I tak no, musiał upilnować wszystkiego przecież… Ojciec był pasjonatą. To było jego życie, ten młyn. To było jego życie...
Czy wiecie, że na terenie dawnego Młyny Michla przy Objazdowej, działał od 1935 roku inny młyn? Pani Zofia Wnuk, z domu Pachniewska, opowiada o młynie prowadzonym przez jej ojca na dzierżawionym przez niego terenie. Po śmierci ojca w 1958 roku, mama zrobiła papiery mistrzowskie i prowadziła firmę do 1964 roku... Potem przestały przychodzić zamówienia od państwa i młyn trzeba było zamknąć.
Zofia Wnuk (AHM): Rodziców mojego taty… Dziadek prawdopodobnie miał też młyn w okolicach Julianowa. Młodzieszyn - Julianów. To są okolice Ciechanowa. I prawdopodobnie też rodzice rodziców taty pochodzili z Warszawy. Z tym, że mama mojego ojca pojechała z za mężem w tamte strony. No, tata przyjechał jako bardzo młody człowiek… Urodził się w 1894 roku, mając około 20 lat przyjechał do Warszawy No i od razu raczej zajął się młynarstwem. Pracował jako czeladnik, jako uczeń… A moja mama urodziła się w 1915 roku, ak miała 18-19 lat przyjechała do Warszawy i od razu, prawie że z marszu, zaczęła pracować w cukierniach. I to w dobrych punktach. Była taką kobietą efektowną dosyć i pracowała i na Nowym Świecie i na Elektoralnej. W cukierni się poznali. Ojciec był klientem przychodził. No i ona wpadła w oko i pobrali się.
-W którym roku był ślub?
- W 1940 roku. Ojciec sam to wszystko stworzył, że tak powiem: maszyny, całe wyposażenie. Także dzierżawił teren oraz dzierżawił młyn. Obok młyna był taki budynek, gdzie podobno olejarnia była. To było na ulicy Objazdowej. I tam są, we wszystkich przewodnikach, we wszystkich opracowaniach, książkach, jest poruszany budynek ten przy samej ulicy, pięcio- czy sześciopiętrowy. Natomiast ten budynek był bliżej torów kolejowych. Jednopiętrowy, o ciekawej architekturze wnętrz dosyć. I właśnie to tam było. Natomiast po drugiej stronie też były budynki, gdzie podobno wcześniej też tam był młyn i maszyny też coś robiły. A później zrobił się z tego magazyn. I tylko była ciekawa rzecz, dlatego że obydwa budynki były połączone takim drewnianym pomostem. To było ciekawe. Ale później trzeba było pomost zlikwidować, bo samochody się nie mieściły przejeżdżając z towarem. B odbierały towar i przywozili ci rolnicy do przerobienia zboże… Dlaczego był ten pomost? Taki drewniany łącznik, żeby worki… Tam się je spuszczało, taka zjeżdżalnia powstała, na wysokość - ile to miało w sumie? - ponad 2 m i wysokości - prawda - wysoko to było! I stopniowo tak się opuszczało… Pamiętam, że tam chodziłam na ten pomost i sobie też zjeżdżałam. Już nie trzeba było dźwigać, samochód był podstawiony, zjeżdżał towar. Były też dostawy od państwa. Była bocznica kolejowa, doprowadzona z dworca Wschodniego. Przyjeżdżały wagony ze zbożem. I to się przerabiało dla państwa.
Ruch był duży. 12 pracowników było zatrudnionych i był czas, że młyn na trzy zmiany pracował: noc, pierwsza zmiana, druga zmiana. Mąka, otręby, no i kasza, przede wszystkim kasza. Najpierw to ojciec miał cały teren tam o na 9000 m od ulicy Objazdowej aż do torów. Później, przypuszczam, że to było już po wojnie, 2/3 tego placu zajął Arged - to było takie przedsiębiorstwo nasze państwowe, sprzęt gospodarstwa domowego był.
To pamiętam tak: po lewej stronie był taki ogródek, później był ten piętrowy dom mieszkalny, obok był ten magazyn właśnie, połączony z budynkiem młyna, który był naprzeciwko. Ten magazyn… Tam maszyny też chodziły początkowo. A potem były szopy: jedna, druga… Już dokładnie nie pamiętam. Naprzeciwko budynek młynu piętrowy, duży, wysoki, to był jednopiętrowy, ale wysoki. I obok właśnie budynek niższy, gdzie olejarnia była.. To wszystko czerwona cegła.
A z tyłu młyna była ta bocznica kolejowa, z taką rampą. Pracowników pamiętam, wiem że był taki pan, nazywał się pan Paździerski, że tak powiem, to była taka prawa ręka. Pamiętam tego pana, bardzo, bardzo taki miły człowiek. Pamiętam tam była też z tyłu palarnia kaszy! Tak, jak przez mgłę, pamiętam pana, który zajmował się paleniem tej kaszy.
- Jak wygląda palenie kaszy?
- Kocioł taki, jak na wsi był parnik, kartofle dla świń się parowało. To tak coś było, też takie okrągłe, jak się beton miesza. Ja, jako córka młynarza, bardzo nie lubiłam kaszy. Pamiętałam, że się wchodziło do pomieszczenia na dole. Po prawej stronie stał ten cały silnik, pasy takie szerokie były, skórzane Pasy transmisyjne, bo to ten silnik chodził... To było duże pomieszczenie...Palarnia była po lewej, to jeszcze był taki wystający budynek ta palarnia była. Na wprost było duże takie wejście na bocznice kolejową. I po prawej stronie były schody na górę. Na dole to było pomieszczenie na kasze, takie silosy. A mi się wydaje, że ta kasza z góry ją się wysypywało do tych silosów, a na górze były wialnie. Takie maszyny do sortowania kaszy. To chyba ze dwie, albo trzy…
Jak ja się urodziłam, tam mieszkałam. Ale doktor powiedział: “jak pani chce wychować dziecko, kiedy przez ścianę chodzą maszyny całą dobę?” Po prostu przeprowadziliśmy się we dwie, mama przychodziła tutaj tak, do pracy.
-Czyli początkowo rodzice mieli mieszkanie dokładnie przez ścianę?
- Tak. To był drugi budynek mieszkalny, gdzie wcześniej, jeszcze przed wojną, tam było cztery rodziny mieszkały. Już potem to się opróżniło i został tylko ojciec z mamą. Na górze było mieszkanie, na dole to kantor, takie biuro. Ii też tam jakieś maszyny… Ja to bardzo mgliście pamiętam…
- A tata został w tym mieszkaniu, jak panie się wyprowadziły?
- I tak no, musiał upilnować wszystkiego przecież… Ojciec był pasjonatą. To było jego życie, ten młyn. To było jego życie...

Praskie Audiohistorie e38 Tramwajem na Targówek
2021-09-14 16:20:11

Dziś pojedziemy tramwajem na Targówek lat 30. Opowiada Pani Teresa Stańczuk-Różycka, córka ówczesnego tramwajarza… Teresa Stańczuk-Różycka (AHM): Urodziłam się 1 lipca 1926 roku. W tym czasie mniej więcej rodzice przenieśli się na Targówek, do domku, który budowali. Ja się urodziłam jako szóste dziecko moich rodziców. Moja mama była zajęta wychowywaniem dzieci, a tata w tym okresie już był miejskim pracownikiem, czyli był motorniczym w zajezdni tramwajowej na Pradze. Mój ojciec, żeby móc pracować kilka godzin prowadząc tramwaj przez Warszawę musiał najpierw ubrać skarpety, potem onuce, potem buty filcowe, a przedtem jeszcze spodnie kożuszane. Na to nałożyć lekki kożuch i na to dopiero duży kożuch. I czapkę na głowę, którą mógł podpinać pod brodą. Bo wtedy wymyślili inżynierowie piękną rzecz: tramwaje z odkrytym pomostem. I mój biedny ojciec musiał to wszystko założyć, spędzał kilka godzin codziennie na świeżym powietrzu. Mieszkaliśmy przy ulicy Handlowej. Wówczas to był numer 22 po wojnie zmieniono na 64. Tu się zebrali przede wszystkim tramwajarze i kolejarze. Była taka urocza wyspa ludzi, którzy dużo o sobie wiedzieli. Ten kawałek Targówka, na którym mieszkaliśmy, zaczynał się od wałów na ulicy Radzymińskiej, od przejazdów kolejowych wzdłuż ulicy Radzymińskiej, do ulicy Mokrej. I to już koniec Targówka. A z drugiej strony to była ulica Świętego Wincentego i tory kolejowe na wschód prowadzące. Wincentego to była potem bardzo piękna rzecz, szczególnie w okresie jesiennym, na Zaduszki. Dookoła cmentarza gromadzili się przede wszystkim biedni, którzy obiecując modlitwę za dusze zmarłych, prosili o wsparcie. Jak się szło na cmentarz, to już człowiek miał przygotowaną torebkę z drobnymi pieniędzmi. Pod murem cmentarnym gromadzili się przedsiębiorcy. Własnej roboty sprzedawali coś najwspanialszego, czyli pańską skórkę. Były z ciasta pieczone różańce, które się wieszało na szyi. No i mógł człowiek na groby iść, pomodlić się, z głodu nie umarł, po jednym kawałku zjadało się co chwilę. I to tak się dzieciom bardzo podobało. Były też karuzele szczęścia, czyli okrągły stolik, gdzie się kręciło na gwoździach i tu, gdzie się zatrzymywało, to ten prezent był grającego. Jeszcze byli muzycy, czyli skrzypkowie najczęściej grali na cmentarzu, można było blisko swego grobu prosić. A poza tym jeszcze byli Cyganie. Cyganie urządzali nie tylko granie i śpiewanie i modlitwy, ale uczty za spokój życia zmarłych. W stronę Wincentego wszystkie dzieci musiały chodzić, ponieważ tam były dwie szkoły. Była jedna szkoła prowadzona przez panią Dargielowa i.druga szkoła 136., do której ja chodziłam, prowadzona przez panią Iruską, z panią Gronostajską, która była moją wychowawczynią. Największym przeżyciem naszej szkoły wtedy było puszczenie linii tramwajowej przez ulicę Wincentego. Bo do tej pory ulica Wincentego znała tylko smutne kondukty żałobne. Bogaty karawan był ciągnięty przynajmniej przez dwa konie. Konie też były ubrane: miały czarne odkrycia, srebrem obszywane całe. Jak wyolbrzymiona kareta: cztery słupki, w środku leżący nieboszczyk, trumna… Z przodu woźnica. Po bokach, jak bogato, to były lampy, świece palące się. Albo nie było nic. Karawany też były różne, tak jak samochody. Kondukt to najpierw były kwiaty, wieńce czy wiązanki. Wieńce to niosły dzieci, potem szli żałobnicy, potem szli goście. Tramwaj musiał się się domagać dzwoniąc wielokrotnie, dając znać, że teraz mój czas przejazdu… Także ulica Wincentego od tej pory była już udźwiękowiona...
Dziś pojedziemy tramwajem na Targówek lat 30. Opowiada Pani Teresa Stańczuk-Różycka, córka ówczesnego tramwajarza…
Teresa Stańczuk-Różycka (AHM): Urodziłam się 1 lipca 1926 roku. W tym czasie mniej więcej rodzice przenieśli się na Targówek, do domku, który budowali. Ja się urodziłam jako szóste dziecko moich rodziców. Moja mama była zajęta wychowywaniem dzieci, a tata w tym okresie już był miejskim pracownikiem, czyli był motorniczym w zajezdni tramwajowej na Pradze. Mój ojciec, żeby móc pracować kilka godzin prowadząc tramwaj przez Warszawę musiał najpierw ubrać skarpety, potem onuce, potem buty filcowe, a przedtem jeszcze spodnie kożuszane. Na to nałożyć lekki kożuch i na to dopiero duży kożuch. I czapkę na głowę, którą mógł podpinać pod brodą. Bo wtedy wymyślili inżynierowie piękną rzecz: tramwaje z odkrytym pomostem. I mój biedny ojciec musiał to wszystko założyć, spędzał kilka godzin codziennie na świeżym powietrzu. Mieszkaliśmy przy ulicy Handlowej. Wówczas to był numer 22 po wojnie zmieniono na 64. Tu się zebrali przede wszystkim tramwajarze i kolejarze. Była taka urocza wyspa ludzi, którzy dużo o sobie wiedzieli.

Ten kawałek Targówka, na którym mieszkaliśmy, zaczynał się od wałów na ulicy Radzymińskiej, od przejazdów kolejowych wzdłuż ulicy Radzymińskiej, do ulicy Mokrej. I to już koniec Targówka. A z drugiej strony to była ulica Świętego Wincentego i tory kolejowe na wschód prowadzące.
Wincentego to była potem bardzo piękna rzecz, szczególnie w okresie jesiennym, na Zaduszki. Dookoła cmentarza gromadzili się przede wszystkim biedni, którzy obiecując modlitwę za dusze zmarłych, prosili o wsparcie. Jak się szło na cmentarz, to już człowiek miał przygotowaną torebkę z drobnymi pieniędzmi.
Pod murem cmentarnym gromadzili się przedsiębiorcy. Własnej roboty sprzedawali coś najwspanialszego, czyli pańską skórkę. Były z ciasta pieczone różańce, które się wieszało na szyi. No i mógł człowiek na groby iść, pomodlić się, z głodu nie umarł, po jednym kawałku zjadało się co chwilę. I to tak się dzieciom bardzo podobało.
Były też karuzele szczęścia, czyli okrągły stolik, gdzie się kręciło na gwoździach i tu, gdzie się zatrzymywało, to ten prezent był grającego. Jeszcze byli muzycy, czyli skrzypkowie najczęściej grali na cmentarzu, można było blisko swego grobu prosić.
A poza tym jeszcze byli Cyganie. Cyganie urządzali nie tylko granie i śpiewanie i modlitwy, ale uczty za spokój życia zmarłych.
W stronę Wincentego wszystkie dzieci musiały chodzić, ponieważ tam były dwie szkoły. Była jedna szkoła prowadzona przez panią Dargielowa i.druga szkoła 136., do której ja chodziłam, prowadzona przez panią Iruską, z panią Gronostajską, która była moją wychowawczynią.
Największym przeżyciem naszej szkoły wtedy było puszczenie linii tramwajowej przez ulicę Wincentego. Bo do tej pory ulica Wincentego znała tylko smutne kondukty żałobne. Bogaty karawan był ciągnięty przynajmniej przez dwa konie. Konie też były ubrane: miały czarne odkrycia, srebrem obszywane całe. Jak wyolbrzymiona kareta: cztery słupki, w środku leżący nieboszczyk, trumna… Z przodu woźnica. Po bokach, jak bogato, to były lampy, świece palące się. Albo nie było nic.

Karawany też były różne, tak jak samochody. Kondukt to najpierw były kwiaty, wieńce czy wiązanki. Wieńce to niosły dzieci, potem szli żałobnicy, potem szli goście. Tramwaj musiał się się domagać dzwoniąc wielokrotnie, dając znać, że teraz mój czas przejazdu… Także ulica Wincentego od tej pory była już udźwiękowiona...

Praskie Audiohistorie e37 W starym kinie
2021-09-07 16:40:44

Anna Mizikowska: Dziś razem z naszym świadkiem historii zapraszam państwa do praskiego kina. Niezwykłego kina, ponieważ to jest kino sprzed 1939 roku. Pan Zbigniew Rymarz, który mieszkał przy Targowej 63, wspomina swoją fascynację tamtejszym kinem, aktorami, teatrem, która przerodziła się w życiową pasję. Bo pan Zbigniew został kompozytorem, pracował w wielu teatrach po wojnie, akompaniował wielu gwiazdom polskiej estrady. Zbigniew Rymarz (AHM): Nie było trasy W-Z wobec czego na Pragę ze Śródmieścia jechało się ulicą Królewską, tramwaje zjeżdżały w lewo do Nowego Zjazdu i wjeżdżało się na ulicę Zygmuntowską. Bo obecna ulica Świerczewskiego, właściwie Aleja Solidarności, to jest... to była ulica Zygmuntowska. Po lewej stronie było wesołe miasteczko i najbliżej ulicy była kolejka wysokogórska. Więc zjazdy, wjazdy, piski, krzyki! Dalej, jadąc po prawej stronie, szpital Przemienienia Pańskiego, po lewej stronie, w podobnym układzie, budynek Domu Żołnierza - jedno z najcudowniejszych kin świata. Ponieważ wtedy dokładnie przy wejściu do kina sprawdzano legitymację. Były filmy dozwolone od lat 12, 14, 16, 18. Ja wtedy miałem niecałe 12 lat. Przychodzę do kina, udało mi się kupić bilet, podchodzę do bramki bileterów przestraszony… “- A kawaler Ile ma lat? - Do kina 24!”. Zaczęli się śmiać, puścili mnie. Ale potem miałem już takie chody w tym kinie, że przychodziłem, to z daleka wołali: “O, idzie ten, co ma 24 lata!”. I albo mi pokazywali ręką, że mogę iść do kasy, albo pokazywali, że nie, dzisiaj nie puszczą. Dalej dochodząc do Targowej 71, była jedna z trzech kino-rewii przed wojną. Wchodziło się przez długą bramę, która była oświetlona olbrzymią ilością lampek. Z boku były gabloty ze zdjęciami aktorów. I to wyglądało tak, że był seans filmowy i później była rewia. Targowa wtedy inaczej wyglądała. Bo po pierwsze tam gdzie dzisiaj są torowiska tramwajowe, to od rogu Zygmuntowskiej, Targowej do Kijowskiej to były skwery, po których się spacerowało. Tramwaje jeździły wzdłuż chodnika. Zawsze w niedzielę był najgorszy kłopot, bo myśmy w poniedziałek dostawali tygodniówkę. A jeszcze w kinach sprzedawali programy kinowe, więc ja jeszcze mało, że płaciłem bilety, to jeszcze kupowałem program. Więc w tej sytuacji te 5 zł tygodniowo, które dostawałem, to było bardzo mało. I w niedzielę czekaliśmy przed 12., jak na zbawienie, żeby do ojca był jakiś telefon… To czekaliśmy, zadzwonił telefon, to wtedy: “Tatusiu, czy możemy iść do kina? Kiwał głową, że tak… “Ale my pieniędzy nie mamy…” Dostawaliśmy złotówkę. Poranki były po 25 groszy, jeszcze miałem na program i na dwie fotki… Bardzo często korzystałem z trasy Praga-Nowy Zjazd, ponieważ na Krakowskim Przedmieściu przy Miodowej były dwa sklepy z fotkami aktorów. A ponieważ zbierałem fotki, wobec tego byłem częstym gościem w tych sklepach. Fotki były na przykład w czekoladach Wedla. W gorzkiej czekoladzie Jedyna. Nie lubię gorzkiej czekolady, szalenie lubię Manillę, ale w Manili nie było fotek. Więc, jak mama czekoladę chciała kupić, to mówiłem: Jedyną albo Kinową. Kinowa to była nadziewana, też z fotkami. To była loteria bo, oczywiście, można było po raz trzeci trafić na tę samą fotkę. Ale te fotki to się wymieniało z kolegami. Poza tym fotki były w kawie Stella. Ale mama kupowała.... Kawa zbożowa taka na śniadanie….Mama kupowała kawę Enrillo i nie mogłem przekonać, że Stella jest lepsza, bo ma fotki. Myśmy poszli o 5. po południu, powiedzieliśmy, że idziemy do kina. Wchodziło się nie o określonej godzinie seansu, chyba że było to kino zero-ekranowe, czyli premierowe… Do wszystkich innych kin… No, przy kino-rewiach też trzeba było obchodzić punktualnie. Do wszystkich innych kin wchodziło się i na przykład oglądało się najpierw koniec filmu, a potem początek. I tak było z nami. Obejrzeliśmy końcówkę “Pensjonarki”, zobaczyliśmy “Całe życie ulicy”, całą “Pensjonarkę”, całe “Życie ulicy” i tak na okrągło. O 11. wychodzimy z kina, rodzice czekają pod kinem, ciotka czeka pod kinem. Ojciec mówi: “No, już prędko już do kina nie pójdziecie”. I rzeczywiście. Następnego dnia nie byłem.
Anna Mizikowska: Dziś razem z naszym świadkiem historii zapraszam państwa do praskiego kina. Niezwykłego kina, ponieważ to jest kino sprzed 1939 roku. Pan Zbigniew Rymarz, który mieszkał przy Targowej 63, wspomina swoją fascynację tamtejszym kinem, aktorami, teatrem, która przerodziła się w życiową pasję. Bo pan Zbigniew został kompozytorem, pracował w wielu teatrach po wojnie, akompaniował wielu gwiazdom polskiej estrady.

Zbigniew Rymarz (AHM): Nie było trasy W-Z wobec czego na Pragę ze Śródmieścia jechało się ulicą Królewską, tramwaje zjeżdżały w lewo do Nowego Zjazdu i wjeżdżało się na ulicę Zygmuntowską. Bo obecna ulica Świerczewskiego, właściwie Aleja Solidarności, to jest... to była ulica Zygmuntowska. Po lewej stronie było wesołe miasteczko i najbliżej ulicy była kolejka wysokogórska. Więc zjazdy, wjazdy, piski, krzyki! Dalej, jadąc po prawej stronie, szpital Przemienienia Pańskiego, po lewej stronie, w podobnym układzie, budynek Domu Żołnierza - jedno z najcudowniejszych kin świata.
Ponieważ wtedy dokładnie przy wejściu do kina sprawdzano legitymację. Były filmy dozwolone od lat 12, 14, 16, 18. Ja wtedy miałem niecałe 12 lat. Przychodzę do kina, udało mi się kupić bilet, podchodzę do bramki bileterów przestraszony… “- A kawaler Ile ma lat? - Do kina 24!”. Zaczęli się śmiać, puścili mnie. Ale potem miałem już takie chody w tym kinie, że przychodziłem, to z daleka wołali: “O, idzie ten, co ma 24 lata!”. I albo mi pokazywali ręką, że mogę iść do kasy, albo pokazywali, że nie, dzisiaj nie puszczą.
Dalej dochodząc do Targowej 71, była jedna z trzech kino-rewii przed wojną. Wchodziło się przez długą bramę, która była oświetlona olbrzymią ilością lampek. Z boku były gabloty ze zdjęciami aktorów. I to wyglądało tak, że był seans filmowy i później była rewia.
Targowa wtedy inaczej wyglądała. Bo po pierwsze tam gdzie dzisiaj są torowiska tramwajowe, to od rogu Zygmuntowskiej, Targowej do Kijowskiej to były skwery, po których się spacerowało. Tramwaje jeździły wzdłuż chodnika.
Zawsze w niedzielę był najgorszy kłopot, bo myśmy w poniedziałek dostawali tygodniówkę. A jeszcze w kinach sprzedawali programy kinowe, więc ja jeszcze mało, że płaciłem bilety, to jeszcze kupowałem program. Więc w tej sytuacji te 5 zł tygodniowo, które dostawałem, to było bardzo mało. I w niedzielę czekaliśmy przed 12., jak na zbawienie, żeby do ojca był jakiś telefon… To czekaliśmy, zadzwonił telefon, to wtedy: “Tatusiu, czy możemy iść do kina? Kiwał głową, że tak… “Ale my pieniędzy nie mamy…” Dostawaliśmy złotówkę. Poranki były po 25 groszy, jeszcze miałem na program i na dwie fotki…
Bardzo często korzystałem z trasy Praga-Nowy Zjazd, ponieważ na Krakowskim Przedmieściu przy Miodowej były dwa sklepy z fotkami aktorów. A ponieważ zbierałem fotki, wobec tego byłem częstym gościem w tych sklepach. Fotki były na przykład w czekoladach Wedla. W gorzkiej czekoladzie Jedyna. Nie lubię gorzkiej czekolady, szalenie lubię Manillę, ale w Manili nie było fotek. Więc, jak mama czekoladę chciała kupić, to mówiłem: Jedyną albo Kinową. Kinowa to była nadziewana, też z fotkami. To była loteria bo, oczywiście, można było po raz trzeci trafić na tę samą fotkę. Ale te fotki to się wymieniało z kolegami. Poza tym fotki były w kawie Stella. Ale mama kupowała.... Kawa zbożowa taka na śniadanie….Mama kupowała kawę Enrillo i nie mogłem przekonać, że Stella jest lepsza, bo ma fotki.
Myśmy poszli o 5. po południu, powiedzieliśmy, że idziemy do kina. Wchodziło się nie o określonej godzinie seansu, chyba że było to kino zero-ekranowe, czyli premierowe… Do wszystkich innych kin… No, przy kino-rewiach też trzeba było obchodzić punktualnie. Do wszystkich innych kin wchodziło się i na przykład oglądało się najpierw koniec filmu, a potem początek. I tak było z nami. Obejrzeliśmy końcówkę “Pensjonarki”, zobaczyliśmy “Całe życie ulicy”, całą “Pensjonarkę”, całe “Życie ulicy” i tak na okrągło. O 11. wychodzimy z kina, rodzice czekają pod kinem, ciotka czeka pod kinem. Ojciec mówi: “No, już prędko już do kina nie pójdziecie”. I rzeczywiście. Następnego dnia nie byłem.

Praskie Audiohistorie e36 Szkoła przy Konopackiej 4
2021-08-31 09:40:04

Anna Mizikowska: 1 września to co roku okazja, żeby mówić o szkole. W Praskich Audiohistoriach koncentrujemy się na przeszłości. Zapraszam więc do wysłuchania wspomnień Pani Anny Dunin-Wąsowicz, swego czasu uczennicy Prywatnej Szkoły Heleny Rzeszotarskiej. Szkoła mieściła się przy Konopackiej… Anna Dunin-Wąsowicz, AHM: Jeszcze na dwa lata przed śmiercią Pani Przełożonej w siedemdziesiątym chyba trzecim czy czwartym roku zbierałyśmy się – uczennice, w dzień imienin Przełożonej – jeszcze w gmachu szkolnym, w którym już w ogóle nie było śladu szkoły, tylko mieszkanie Przełożonej. Przełożona spytała mnie o obojga rodziców. To była taka szkoła. W szkole powszechnej nie było prefekta, tylko Przełożona Rzeszotarska miała lekcje religii. Uczyła nas z Dziejów Apostolskich bodajże, ale wszystko objaśniała w ten sposób, żebyśmy mogły zrozumieć. Mówiła: „widzisz, nie można nikomu ukraść żadnej rzeczy, nawet igły, bo jeśli ukradniesz igłę krawcowej, to ona nie będzie miała czym wykonywać swojego zawodu i nie będzie miała pieniędzy na utrzymanie rodziny”. Cały budynek był właściwie skonstruowany na zasadzie korytarzy i z korytarza wiodły do poszczególnych pomieszczeń drzwi. Widać, że to było przedtem lokale lokatorskie wykupione, ale system wyposażenia wnętrza i w ogóle rozplanowania przewidywał korytarz wspólny dla lokatorów i jakieś sanitarne, powiedzmy, urządzenia. Wchodziło się jedną albo drugą klatką schodową do lokalu szkoły i na pierwszym piętrze były klasy szkoły powszechnej i sekretariat. Klatka schodowa była bardzo ładnie urządzona: przed wojną był czerwony chodniczek pod mosiężnymi pręcikami – w ten sposób, żeby nikt nie mógł się poślizgnąć na schodach. Na pierwszym podeście stało duże lustro, żeby można się było przejrzeć i poprawić włosy. Na następnym podeście były szafeczki takie oszklone, w których były eksponaty do rysunków. I to była przeważnie ceramika poleska, huculska, jakieś palemki wileńskie – w każdym razie przedmioty sztuki ludowej. Na czwartym piętrze oprócz klas szkolnych, klas takich normalnych, był gabinet przyrodniczy, w którym stał autentyczny szkielet, z którym uczyłyśmy się i nazywał się Stefanek. Autentyczny szkielet stał sobie w kącie. Na pierwszym piętrze był sekretariat i szkoła powszechna, na drugim piętrze gabinet przełożonej i sala rekreacyjna, która była jednocześnie kaplicą i gimnastyczną salą. Na trzecim piętrze klasy gimnazjalne i na czwartym piętrze klasy licealne. Przedtem uczyłam się w domu. Byłam psotnym dzieckiem mama zamykała mnie w pokoju z książką z zadaniami, a ja wyskakiwałam przez okno do ogródka i niestety to się później kończyło tak, że w maju odrabiałam wszystko za cały rok i szłam na egzamin do pani Rzeszotarskiej zdawać z kolejnych przedmiotów. Przed wojną te rzeczy były powszechne. Dopiero od piątego oddziału szkoły powszechnej zaczęłam chodzić do szkoły pani Rzeszotarskiej. To przypadło na drugi rok okupacji, już w ‘40 troku na jesieni zaczęłam się uczyć. Ten zespół podjął bardzo duże ryzyko uczenia: miałyśmy naukę i historii, i łaciny, i polskiego i geografii – zakazanych przedmiotów w lokalu szkoły. Z tym, że kazano nam trzymać coś do obrębiania w ręce, żeby to wyglądało, że jest lekcja zawodu. Opowiadała mi kiedyś pani Skarżyńska, nauczycielka historii, że jechała do szkoły i była łapanka. Ona miała atlas historyczny w teczce, podręczniki i notatki. Wyrzucili wszystkich z tramwaju na wiadukcie Pancera. To był wiadukt, nieistniejący obecnie, który prowadził takim łagodnym spadkiem w dół tam, gdzie jest teraz trasa W-Z. I ona podeszła do barierki i wyrzuciła te wszystkie rzeczy. I, i jakoś wypuścili ją z łapanki. Czytając protokoły z posiedzeń rady pedagogicznej poznałam dopiero, jaki to był ideowy zespół ludzi. W latach okupacji koło osiemdziesięciu paru procent uczennic nie płaciło całej sumy za nauczanie. W prywatnej szkole, w której nauczyciele zrzekli się części uposażenia, żeby szkoła mogła funkcjonować. W 1949 roku szkoła pani Rzeszotarskiej również uległa upaństwowieniu, została wyznaczona inna dyrektorka. Były to przykre czasy podobno dla personelu. Trwała walka o zmianę klimatu w szkole – władze chciały „odrzeszotarszczyć” szkołę, tak mówiono o tym. To znaczy, żeby te wszystkie dla nas pozytywne w ocenie, prawda, cechy szkoły, zostały przekreślone i żeby szkoła odpowiadała standardom takiej szkoły państwowej, w której nauczyciele niewiele mają do powiedzenia poza przekazaniem wiadomości o wykładanym przedmiocie. Na całe życie pozostawiła jakiś ślad i…. Wcale nie zawsze taki pozytywny, bo ja czasem się buntowałam i myślałam – i nie tylko ja, moje koleżanki – że z takim obciążeniem wchodzić w świat zupełnie inny jest bardzo trudno. Bo czuło się jak wielbłąd z garbem, bo chciało się czasem zachować inaczej, a wychowanie nie pozwalało…
Anna Mizikowska: 1 września to co roku okazja, żeby mówić o szkole. W Praskich Audiohistoriach koncentrujemy się na przeszłości. Zapraszam więc do wysłuchania wspomnień Pani Anny Dunin-Wąsowicz, swego czasu uczennicy Prywatnej Szkoły Heleny Rzeszotarskiej. Szkoła mieściła się przy Konopackiej…
Anna Dunin-Wąsowicz, AHM: Jeszcze na dwa lata przed śmiercią Pani Przełożonej w siedemdziesiątym chyba trzecim czy czwartym roku zbierałyśmy się – uczennice, w dzień imienin Przełożonej – jeszcze w gmachu szkolnym, w którym już w ogóle nie było śladu szkoły, tylko mieszkanie Przełożonej. Przełożona spytała mnie o obojga rodziców. To była taka szkoła.
W szkole powszechnej nie było prefekta, tylko Przełożona Rzeszotarska miała lekcje religii. Uczyła nas z Dziejów Apostolskich bodajże, ale wszystko objaśniała w ten sposób, żebyśmy mogły zrozumieć. Mówiła: „widzisz, nie można nikomu ukraść żadnej rzeczy, nawet igły, bo jeśli ukradniesz igłę krawcowej, to ona nie będzie miała czym wykonywać swojego zawodu i nie będzie miała pieniędzy na utrzymanie rodziny”.
Cały budynek był właściwie skonstruowany na zasadzie korytarzy i z korytarza wiodły do poszczególnych pomieszczeń drzwi. Widać, że to było przedtem lokale lokatorskie wykupione, ale system wyposażenia wnętrza i w ogóle rozplanowania przewidywał korytarz wspólny dla lokatorów i jakieś sanitarne, powiedzmy, urządzenia. Wchodziło się jedną albo drugą klatką schodową do lokalu szkoły i na pierwszym piętrze były klasy szkoły powszechnej i sekretariat. Klatka schodowa była bardzo ładnie urządzona: przed wojną był czerwony chodniczek pod mosiężnymi pręcikami – w ten sposób, żeby nikt nie mógł się poślizgnąć na schodach. Na pierwszym podeście stało duże lustro, żeby można się było przejrzeć i poprawić włosy. Na następnym podeście były szafeczki takie oszklone, w których były eksponaty do rysunków. I to była przeważnie ceramika poleska, huculska, jakieś palemki wileńskie – w każdym razie przedmioty sztuki ludowej. Na czwartym piętrze oprócz klas szkolnych, klas takich normalnych, był gabinet przyrodniczy, w którym stał autentyczny szkielet, z którym uczyłyśmy się i nazywał się Stefanek. Autentyczny szkielet stał sobie w kącie. Na pierwszym piętrze był sekretariat i szkoła powszechna, na drugim piętrze gabinet przełożonej i sala rekreacyjna, która była jednocześnie kaplicą i gimnastyczną salą. Na trzecim piętrze klasy gimnazjalne i na czwartym piętrze klasy licealne.
Przedtem uczyłam się w domu. Byłam psotnym dzieckiem mama zamykała mnie w pokoju z książką z zadaniami, a ja wyskakiwałam przez okno do ogródka i niestety to się później kończyło tak, że w maju odrabiałam wszystko za cały rok i szłam na egzamin do pani Rzeszotarskiej zdawać z kolejnych przedmiotów. Przed wojną te rzeczy były powszechne.
Dopiero od piątego oddziału szkoły powszechnej zaczęłam chodzić do szkoły pani Rzeszotarskiej. To przypadło na drugi rok okupacji, już w ‘40 troku na jesieni zaczęłam się uczyć. Ten zespół podjął bardzo duże ryzyko uczenia: miałyśmy naukę i historii, i łaciny, i polskiego i geografii – zakazanych przedmiotów w lokalu szkoły. Z tym, że kazano nam trzymać coś do obrębiania w ręce, żeby to wyglądało, że jest lekcja zawodu. Opowiadała mi kiedyś pani Skarżyńska, nauczycielka historii, że jechała do szkoły i była łapanka. Ona miała atlas historyczny w teczce, podręczniki i notatki. Wyrzucili wszystkich z tramwaju na wiadukcie Pancera. To był wiadukt, nieistniejący obecnie, który prowadził takim łagodnym spadkiem w dół tam, gdzie jest teraz trasa W-Z. I ona podeszła do barierki i wyrzuciła te wszystkie rzeczy. I, i jakoś wypuścili ją z łapanki.
Czytając protokoły z posiedzeń rady pedagogicznej poznałam dopiero, jaki to był ideowy zespół ludzi. W latach okupacji koło osiemdziesięciu paru procent uczennic nie płaciło całej sumy za nauczanie. W prywatnej szkole, w której nauczyciele zrzekli się części uposażenia, żeby szkoła mogła funkcjonować.
W 1949 roku szkoła pani Rzeszotarskiej również uległa upaństwowieniu, została wyznaczona inna dyrektorka. Były to przykre czasy podobno dla personelu. Trwała walka o zmianę klimatu w szkole – władze chciały „odrzeszotarszczyć” szkołę, tak mówiono o tym. To znaczy, żeby te wszystkie dla nas pozytywne w ocenie, prawda, cechy szkoły, zostały przekreślone i żeby szkoła odpowiadała standardom takiej szkoły państwowej, w której nauczyciele niewiele mają do powiedzenia poza przekazaniem wiadomości o wykładanym przedmiocie.
Na całe życie pozostawiła jakiś ślad i…. Wcale nie zawsze taki pozytywny, bo ja czasem się buntowałam i myślałam – i nie tylko ja, moje koleżanki – że z takim obciążeniem wchodzić w świat zupełnie inny jest bardzo trudno. Bo czuło się jak wielbłąd z garbem, bo chciało się czasem zachować inaczej, a wychowanie nie pozwalało…

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie