Bajkowy Podcast
Klasyczne i popularne bajki w sam raz dla Twojego dziecka, a może chcesz posłuchać razem z nim?
Pokazujemy po 10 odcinków na stronie. Skocz do strony:
123456789101112131415161718192021222324252627282930313233
BP #039 - Wilk i człowiek
2019-11-17 07:00:09
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Wilk i człowiek Czyta: Wojciech Strózik Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić. Na to odpowiedział wilk: —Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć. — Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro z rana, to ci pokażę człowieka. Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy. Z początku szedł drogą inwalida wojskowy. — Czy to człowiek? — zapytał wilk? — Nie! — odparł lis, — był nim dawniej. Potem szedł mały chłopiec do szkoły. — A ten, czy to człowiek? — Nie, ten dopiero ma być człowiekiem. Na koniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem. I rzecze lis do wilka. — Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja co prędzej wrócę do nory. Wilk poszedł wprost na człowieka. Ten spostrzegł go i zawołał: — Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił! I z tymi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy. Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwym wyciem wrócił do lisa. — I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem? — Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czymś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blisko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął nim prać, że o mało nie padłem bez życia. — Widzisz, — rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Wilk i człowiek
Czyta: Wojciech Strózik
Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić.
Na to odpowiedział wilk:
—Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć.
— Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro z rana, to ci pokażę człowieka.
Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy.
Z początku szedł drogą inwalida wojskowy.
— Czy to człowiek? — zapytał wilk?
— Nie! — odparł lis, — był nim dawniej.
Potem szedł mały chłopiec do szkoły.
— A ten, czy to człowiek?
— Nie, ten dopiero ma być człowiekiem.
Na koniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem.
I rzecze lis do wilka.
— Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja co prędzej wrócę do nory.
Wilk poszedł wprost na człowieka.
Ten spostrzegł go i zawołał:
— Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił!
I z tymi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy.
Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwym wyciem wrócił do lisa.
— I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem?
— Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czymś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blisko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął nim prać, że o mało nie padłem bez życia.
— Widzisz, — rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!
Tytuł: Wilk i człowiek
Czyta: Wojciech Strózik
Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić.
Na to odpowiedział wilk:
—Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć.
— Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro z rana, to ci pokażę człowieka.
Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy.
Z początku szedł drogą inwalida wojskowy.
— Czy to człowiek? — zapytał wilk?
— Nie! — odparł lis, — był nim dawniej.
Potem szedł mały chłopiec do szkoły.
— A ten, czy to człowiek?
— Nie, ten dopiero ma być człowiekiem.
Na koniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem.
I rzecze lis do wilka.
— Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja co prędzej wrócę do nory.
Wilk poszedł wprost na człowieka.
Ten spostrzegł go i zawołał:
— Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił!
I z tymi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy.
Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwym wyciem wrócił do lisa.
— I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem?
— Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czymś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blisko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął nim prać, że o mało nie padłem bez życia.
— Widzisz, — rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!
BP #038 - Trzej Bracia
2019-11-16 07:00:15
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Trzej Bracia Czyta: Wojciech Strózik Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał. Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego. Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógłby był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze: — Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie. Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza. Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę. Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom”! Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością. Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie: „Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz”. Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili. Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole. — Ach! — zawołał golibroda — ten się zjawia jak na zawołanie. Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu. — To mi się podoba! — rzekł ojciec. Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim. Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem. — No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe. — Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać. Na to ozwał się trzeci: — Ojcze, pozwól i mnie się popisać! A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem. Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł: — Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie! Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło. Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy. I tak w zadowoleniu obopólnym dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tym zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli. A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Trzej Bracia
Czyta: Wojciech Strózik
Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał.
Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego.
Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógłby był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze:
— Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie.
Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza.
Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę.
Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom”!
Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością.
Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie:
„Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz”.
Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili.
Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole.
— Ach! — zawołał golibroda — ten się zjawia jak na zawołanie.
Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu.
— To mi się podoba! — rzekł ojciec. Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim.
Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem.
— No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe.
— Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać.
Na to ozwał się trzeci:
— Ojcze, pozwól i mnie się popisać!
A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem.
Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł:
— Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie!
Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło.
Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy.
I tak w zadowoleniu obopólnym dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tym zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli.
A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.
Tytuł: Trzej Bracia
Czyta: Wojciech Strózik
Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał.
Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego.
Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógłby był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze:
— Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie.
Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza.
Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę.
Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom”!
Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością.
Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie:
„Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz”.
Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili.
Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole.
— Ach! — zawołał golibroda — ten się zjawia jak na zawołanie.
Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu.
— To mi się podoba! — rzekł ojciec. Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim.
Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem.
— No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe.
— Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać.
Na to ozwał się trzeci:
— Ojcze, pozwól i mnie się popisać!
A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem.
Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł:
— Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie!
Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło.
Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy.
I tak w zadowoleniu obopólnym dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tym zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli.
A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.
BP #037 - Sny
2019-11-11 07:00:16
Autor: Maria Konopnicka Tytuł: Sny Czyta: Wojciech Strózik Już w łąkach wstają srebrne mgły, Zachodnia świeci zorza, Nad głową moją lecą sny, Z za góry gdzieś, z za morza… Jak złote ptaki lecą tak, Z wieczornym szumem w lesie, A każdy w złotych piórach swych Tęczowe barwy niesie. I z barw tęczowych zwija mi Przecudnej krasy baśnie, Jak gwiazda boża jasno lśni, Gdy wioska cicho zaśnie. Jak słodko roni lipa ta Swój szmer przeciągły, cichy, Jak wietrzyk w trawach cudnie gra, Kołysząc róż kielichy… Jak polem brzęczą aż do zórz Pszeniczne, złote kłosy, Jak cicho drzemią wpośród zbóż Bławatki pełne rosy… Jak śpiewa nocą jasny zdrój Swoją piosenkę szklaną, Jak noc królewski wdziewa strój, Gwiazdami szatę tkaną… Jak przed okienkiem mojem tuż Jaśminów pachną kwiaty, Jak wioską chodzi anioł stróż, I błogosławi chaty… I ja też składam z dłonią dłoń, I klękam do pacierzy, I w cichych modłach chylę skroń, Gdy dzwon zadzwoni z wieży… Dobranoc, miły dzionku ty! Dobranoc, wiosko droga! Niech noc ci błogie ześle sny, Pod strażą zaśnij Boga!
Autor: Maria Konopnicka
Tytuł: Sny
Czyta: Wojciech Strózik
Już w łąkach wstają srebrne mgły,
Zachodnia świeci zorza,
Nad głową moją lecą sny,
Z za góry gdzieś, z za morza…
Jak złote ptaki lecą tak,
Z wieczornym szumem w lesie,
A każdy w złotych piórach swych
Tęczowe barwy niesie.
I z barw tęczowych zwija mi
Przecudnej krasy baśnie,
Jak gwiazda boża jasno lśni,
Gdy wioska cicho zaśnie.
Jak słodko roni lipa ta
Swój szmer przeciągły, cichy,
Jak wietrzyk w trawach cudnie gra,
Kołysząc róż kielichy…
Jak polem brzęczą aż do zórz
Pszeniczne, złote kłosy,
Jak cicho drzemią wpośród zbóż
Bławatki pełne rosy…
Jak śpiewa nocą jasny zdrój
Swoją piosenkę szklaną,
Jak noc królewski wdziewa strój,
Gwiazdami szatę tkaną…
Jak przed okienkiem mojem tuż
Jaśminów pachną kwiaty,
Jak wioską chodzi anioł stróż,
I błogosławi chaty…
I ja też składam z dłonią dłoń,
I klękam do pacierzy,
I w cichych modłach chylę skroń,
Gdy dzwon zadzwoni z wieży…
Dobranoc, miły dzionku ty!
Dobranoc, wiosko droga!
Niech noc ci błogie ześle sny,
Pod strażą zaśnij Boga!
Tytuł: Sny
Czyta: Wojciech Strózik
Już w łąkach wstają srebrne mgły,
Zachodnia świeci zorza,
Nad głową moją lecą sny,
Z za góry gdzieś, z za morza…
Jak złote ptaki lecą tak,
Z wieczornym szumem w lesie,
A każdy w złotych piórach swych
Tęczowe barwy niesie.
I z barw tęczowych zwija mi
Przecudnej krasy baśnie,
Jak gwiazda boża jasno lśni,
Gdy wioska cicho zaśnie.
Jak słodko roni lipa ta
Swój szmer przeciągły, cichy,
Jak wietrzyk w trawach cudnie gra,
Kołysząc róż kielichy…
Jak polem brzęczą aż do zórz
Pszeniczne, złote kłosy,
Jak cicho drzemią wpośród zbóż
Bławatki pełne rosy…
Jak śpiewa nocą jasny zdrój
Swoją piosenkę szklaną,
Jak noc królewski wdziewa strój,
Gwiazdami szatę tkaną…
Jak przed okienkiem mojem tuż
Jaśminów pachną kwiaty,
Jak wioską chodzi anioł stróż,
I błogosławi chaty…
I ja też składam z dłonią dłoń,
I klękam do pacierzy,
I w cichych modłach chylę skroń,
Gdy dzwon zadzwoni z wieży…
Dobranoc, miły dzionku ty!
Dobranoc, wiosko droga!
Niech noc ci błogie ześle sny,
Pod strażą zaśnij Boga!
BP #036 - Mali Czarodzieje
2019-11-10 07:00:13
Autorzy: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Mali czarodzieje Tłumaczył: Bolesław Londyński Czytał: Wojciech Strózik Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz z rana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął. Z rana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział, co ma o tym sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je z bliska obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to po prostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików. Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz z rana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka. Pewnego wieczora przed samem Bożym Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony: — Jak myślisz? A może byśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą? Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało. O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swymi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; po czym trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli. Nazajutrz z rana rzecze majstrowa: — Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodeńki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zróbże ty dla każdego po parze trzewików. Szewc odparł: — Chętnie zgadzam się na to. I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają. O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, zdziwili się zrazu, po czym jednak okazali nadzwyczajną radość. Ubrali się jak najpiękniej, śpiewając: „Może nie ładni chłopcy z nas? Więc szewstwo już porzucić czas! Z tymi słowy jęli klaskać w ręce, tańczyć, skakać po stołkach i ławkach. W końcu doskakali do drzwi. Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkim mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.
Autorzy: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Mali czarodzieje
Tłumaczył: Bolesław Londyński
Czytał: Wojciech Strózik
Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz z rana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął.
Z rana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział, co ma o tym sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je z bliska obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to po prostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików.
Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz z rana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka.
Pewnego wieczora przed samem Bożym Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony:
— Jak myślisz? A może byśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą?
Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało.
O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swymi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; po czym trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli.
Nazajutrz z rana rzecze majstrowa:
— Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodeńki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zróbże ty dla każdego po parze trzewików.
Szewc odparł:
— Chętnie zgadzam się na to.
I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają.
O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, zdziwili się zrazu, po czym jednak okazali nadzwyczajną radość.
Ubrali się jak najpiękniej, śpiewając:
„Może nie ładni chłopcy z nas?
Więc szewstwo już porzucić czas!
Z tymi słowy jęli klaskać w ręce, tańczyć, skakać po stołkach i ławkach. W końcu doskakali do drzwi.
Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkim mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.
Tytuł: Mali czarodzieje
Tłumaczył: Bolesław Londyński
Czytał: Wojciech Strózik
Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz z rana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął.
Z rana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział, co ma o tym sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je z bliska obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to po prostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików.
Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz z rana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka.
Pewnego wieczora przed samem Bożym Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony:
— Jak myślisz? A może byśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą?
Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało.
O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swymi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; po czym trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli.
Nazajutrz z rana rzecze majstrowa:
— Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodeńki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zróbże ty dla każdego po parze trzewików.
Szewc odparł:
— Chętnie zgadzam się na to.
I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają.
O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, zdziwili się zrazu, po czym jednak okazali nadzwyczajną radość.
Ubrali się jak najpiękniej, śpiewając:
„Może nie ładni chłopcy z nas?
Więc szewstwo już porzucić czas!
Z tymi słowy jęli klaskać w ręce, tańczyć, skakać po stołkach i ławkach. W końcu doskakali do drzwi.
Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkim mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.
BP #035 - Wierszyki od Pani Krysi
2019-11-09 00:09:30
Autor: Krystyna Grys Czyta: Wojciech Strózik Rak i żabka W wielkim stawie jak morze prawie. Mieszka samotny rak, -dlatego smutny tak. Nudzi się troszeczkę - chciałby mieć żoneczkę. Zakochał się w żabce, do uszka jej szepce. O rękę ją prosi, odmowy nie znosi. Lecz ona się dąsa. - Nie lubię cię w wąsach. Zgolić wąsy? Wielkie nieba, tu się zastanowić trzeba. A żabka dodaje jeszcze: -Starają się o mnie leszcze. Minęło czasu niewiele, spotkali się znów w niedzielę. Raczek modny niesłychanie, dziś czerwone ma ubranie. Żabusia cała w zieleni, piękna, aż w oczach się mieni. Chcieliby przejść się dziś, lecz im trudno razem iść. Ona skacze tylko w przód, taki jest jej dziwny chód. Raczek idzie, ale w tył jakby pokręcony był. Chociaż każde z nich się stara, niedobrana to jest para. Skąpa gęś Na podwórzu gęś Agata zwiedza czasem kawał świata. Choć zajmuje pół kurnika, kur i kaczek wręcz unika. Kryje skarby swe po kątach, bo wiadomo, że jest skąpa. Kiedyś przyszła kaczka licha i tak do sąsiadki wzdycha: -Bardzo chciałam prosić ciebie, gąsko ratuj nas w potrzebie. Choćby chlebek, choćby kasza, radość byłaby to nasza, gdybyś pomóc nam zechciała, do zjedzenia coś nam dała. Na to gęś odparła hardo: -Nic wam nie dam!- Głos brzmiał twardo. - I cóż z tego, żem bogata. Mam na utrzymaniu brata-. Przykra cisza tu zapada. Kaczka zasmucona, blada, zawiedziona bardzo srodze, idzie, płacze, szlocha w drodze. Tutaj dam wam myśl mą złotą: Z biednym dzielcie się z ochotą. Z obdarzania kogoś szczerze nikt radości nie odbierze. Lew i lwica Mieszka w buszu pewna lwica, grzywą męża się zachwyca. - Drogi mężu: piękna grzywa, ale jest coś trochę krzywa Już nożyczki ma i grzebień. - Będę teraz strzygła ciebie. Lwu się grzywa z trwogi jeży: - Tylko strzyż mnie jak należy. Chociaż strzygła go fachowo, mąż się ocknął z łysą głową. Lew zgniewany zęby szczerzy, własnym oczom wprost nie wierzy. - Jakżeś ty mnie oszpeciła! W lwa łysego zamieniła. I ze wstydu skrył się w buszu: - Nigdy stamtąd się nie ruszę. Dam tu radę, myśl zrozumiesz: „ Nie rób tego, co nie umiesz!”
Autor: Krystyna Grys
Czyta: Wojciech Strózik
Rak i żabka
W wielkim stawie
jak morze prawie.
Mieszka samotny rak,
-dlatego smutny tak.
Nudzi się troszeczkę
- chciałby mieć żoneczkę.
Zakochał się w żabce,
do uszka jej szepce.
O rękę ją prosi,
odmowy nie znosi.
Lecz ona się dąsa.
- Nie lubię cię w wąsach.
Zgolić wąsy? Wielkie nieba,
tu się zastanowić trzeba.
A żabka dodaje jeszcze:
-Starają się o mnie leszcze.
Minęło czasu niewiele,
spotkali się znów w niedzielę.
Raczek modny niesłychanie,
dziś czerwone ma ubranie.
Żabusia cała w zieleni,
piękna, aż w oczach się mieni.
Chcieliby przejść się dziś,
lecz im trudno razem iść.
Ona skacze tylko w przód,
taki jest jej dziwny chód.
Raczek idzie, ale w tył
jakby pokręcony był.
Chociaż każde z nich się stara,
niedobrana to jest para.
Skąpa gęś
Na podwórzu gęś Agata
zwiedza czasem kawał świata.
Choć zajmuje pół kurnika,
kur i kaczek wręcz unika.
Kryje skarby swe po kątach,
bo wiadomo, że jest skąpa.
Kiedyś przyszła kaczka licha
i tak do sąsiadki wzdycha:
-Bardzo chciałam prosić ciebie,
gąsko ratuj nas w potrzebie.
Choćby chlebek, choćby kasza,
radość byłaby to nasza,
gdybyś pomóc nam zechciała,
do zjedzenia coś nam dała.
Na to gęś odparła hardo:
-Nic wam nie dam!- Głos brzmiał twardo.
- I cóż z tego, żem bogata.
Mam na utrzymaniu brata-.
Przykra cisza tu zapada.
Kaczka zasmucona, blada,
zawiedziona bardzo srodze,
idzie, płacze, szlocha w drodze.
Tutaj dam wam myśl mą złotą:
Z biednym dzielcie się z ochotą.
Z obdarzania kogoś szczerze
nikt radości nie odbierze.
Lew i lwica
Mieszka w buszu pewna lwica,
grzywą męża się zachwyca.
- Drogi mężu: piękna grzywa,
ale jest coś trochę krzywa
Już nożyczki ma i grzebień.
- Będę teraz strzygła ciebie.
Lwu się grzywa z trwogi jeży:
- Tylko strzyż mnie jak należy.
Chociaż strzygła go fachowo,
mąż się ocknął z łysą głową.
Lew zgniewany zęby szczerzy,
własnym oczom wprost nie wierzy.
- Jakżeś ty mnie oszpeciła!
W lwa łysego zamieniła.
I ze wstydu skrył się w buszu:
- Nigdy stamtąd się nie ruszę.
Dam tu radę, myśl zrozumiesz:
„ Nie rób tego, co nie umiesz!”
Czyta: Wojciech Strózik
Rak i żabka
W wielkim stawie
jak morze prawie.
Mieszka samotny rak,
-dlatego smutny tak.
Nudzi się troszeczkę
- chciałby mieć żoneczkę.
Zakochał się w żabce,
do uszka jej szepce.
O rękę ją prosi,
odmowy nie znosi.
Lecz ona się dąsa.
- Nie lubię cię w wąsach.
Zgolić wąsy? Wielkie nieba,
tu się zastanowić trzeba.
A żabka dodaje jeszcze:
-Starają się o mnie leszcze.
Minęło czasu niewiele,
spotkali się znów w niedzielę.
Raczek modny niesłychanie,
dziś czerwone ma ubranie.
Żabusia cała w zieleni,
piękna, aż w oczach się mieni.
Chcieliby przejść się dziś,
lecz im trudno razem iść.
Ona skacze tylko w przód,
taki jest jej dziwny chód.
Raczek idzie, ale w tył
jakby pokręcony był.
Chociaż każde z nich się stara,
niedobrana to jest para.
Skąpa gęś
Na podwórzu gęś Agata
zwiedza czasem kawał świata.
Choć zajmuje pół kurnika,
kur i kaczek wręcz unika.
Kryje skarby swe po kątach,
bo wiadomo, że jest skąpa.
Kiedyś przyszła kaczka licha
i tak do sąsiadki wzdycha:
-Bardzo chciałam prosić ciebie,
gąsko ratuj nas w potrzebie.
Choćby chlebek, choćby kasza,
radość byłaby to nasza,
gdybyś pomóc nam zechciała,
do zjedzenia coś nam dała.
Na to gęś odparła hardo:
-Nic wam nie dam!- Głos brzmiał twardo.
- I cóż z tego, żem bogata.
Mam na utrzymaniu brata-.
Przykra cisza tu zapada.
Kaczka zasmucona, blada,
zawiedziona bardzo srodze,
idzie, płacze, szlocha w drodze.
Tutaj dam wam myśl mą złotą:
Z biednym dzielcie się z ochotą.
Z obdarzania kogoś szczerze
nikt radości nie odbierze.
Lew i lwica
Mieszka w buszu pewna lwica,
grzywą męża się zachwyca.
- Drogi mężu: piękna grzywa,
ale jest coś trochę krzywa
Już nożyczki ma i grzebień.
- Będę teraz strzygła ciebie.
Lwu się grzywa z trwogi jeży:
- Tylko strzyż mnie jak należy.
Chociaż strzygła go fachowo,
mąż się ocknął z łysą głową.
Lew zgniewany zęby szczerzy,
własnym oczom wprost nie wierzy.
- Jakżeś ty mnie oszpeciła!
W lwa łysego zamieniła.
I ze wstydu skrył się w buszu:
- Nigdy stamtąd się nie ruszę.
Dam tu radę, myśl zrozumiesz:
„ Nie rób tego, co nie umiesz!”
BP #034 - Bajka
2019-11-03 06:00:16
Autor: Henryk Sienkiewicz Tytuł: Bajka Czyta: Wojciech Strózik Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele. I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła: — Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności i chęci! Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa: — Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny. — Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna. — Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia. — A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty. Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić: — Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary. — Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? — pytały wróżki. A na to królowa: — Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie… Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany. To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca rzekła: — Bądź dobrą!
Autor: Henryk Sienkiewicz
Tytuł: Bajka
Czyta: Wojciech Strózik
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele.
I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? — pytały wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie… Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca rzekła:
— Bądź dobrą!
Tytuł: Bajka
Czyta: Wojciech Strózik
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele.
I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? — pytały wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie… Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca rzekła:
— Bądź dobrą!
BP #033 - Złota Kaczka (Legendy warszawskie)
2019-11-02 06:00:17
Artur Oppman Legendy warszawskie Złota kaczka I Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy. Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino! Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza. Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem. No nic! cierpi jeszcze, czeka. Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich. I mówi jeden stary szewc, kuternoga: — Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy. Zaciekawił się Lutek, pyta: — Mówcie, co takiego? — Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiej, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem! — I gdzie to, mówicie? — Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska. — A kiedy? — W noc świętojańską. Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej. II Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi. Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć! Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko! Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo. Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę. Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba! Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie. Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku. Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści. — Taś, taś! kaczuchno! I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody! — Czego chcesz ode mnie, chłopczyku? — Jaśniewielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała. — Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz co do joty to, co ci powiem. — Słucham, jaśniewielmożna! — Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj. — Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem? — A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu! — Zgoda, królewno! daj kieskę! Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła. Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto. III Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz. No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia! Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej. Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów! Sto dukatów! Dla siebie samego! Ha! Trza pomyśleć! A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny. Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek. Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy. — Co się należy? — Dwa złote. — Dwa złote? Nie więcej? — Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku. Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy! Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha. Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów? Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru. W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote. Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi. Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. Polak, ŻołnierzA gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony. — Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie! Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi. — Bóg–że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty! Błysnęło! zagrzmiało! Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta. — Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze! I znikła. Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze: — Pieniądz, Praca, Szczęście, ZdrowieNie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie. Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle[23] na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu. A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu! Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie! A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
Artur Oppman
Legendy warszawskie
Złota kaczka
I
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.
Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!
Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
— Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
— Mówcie, co takiego?
— Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiej, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem!
— I gdzie to, mówicie?
— Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska.
— A kiedy?
— W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.
II
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi.
Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!
Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko!
Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę.
Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku.
Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.
— Taś, taś! kaczuchno!
I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody!
— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
— Jaśniewielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
— Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz co do joty to, co ci powiem.
— Słucham, jaśniewielmożna!
— Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
— Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem?
— A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
— Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.
III
Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz.
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!
Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!
Sto dukatów! Dla siebie samego!
Ha! Trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.
Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.
— Co się należy?
— Dwa złote.
— Dwa złote? Nie więcej?
— Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów?
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.
W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. Polak, ŻołnierzA gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
— Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.
— Bóg–że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!
I znikła.
Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze:
— Pieniądz, Praca, Szczęście, ZdrowieNie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle[23] na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!
Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!
A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
Legendy warszawskie
Złota kaczka
I
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.
Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!
Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
— Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
— Mówcie, co takiego?
— Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiej, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem!
— I gdzie to, mówicie?
— Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska.
— A kiedy?
— W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.
II
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi.
Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!
Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko!
Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę.
Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku.
Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.
— Taś, taś! kaczuchno!
I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody!
— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
— Jaśniewielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
— Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz co do joty to, co ci powiem.
— Słucham, jaśniewielmożna!
— Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
— Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem?
— A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
— Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.
III
Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz.
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!
Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!
Sto dukatów! Dla siebie samego!
Ha! Trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.
Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.
— Co się należy?
— Dwa złote.
— Dwa złote? Nie więcej?
— Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów?
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.
W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. Polak, ŻołnierzA gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
— Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.
— Bóg–że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!
I znikła.
Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze:
— Pieniądz, Praca, Szczęście, ZdrowieNie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle[23] na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!
Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!
A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
BP #032 - Bębniarz - Czarodziej serc
2019-10-26 21:16:41
Autor: Małgorzata Bartoszek Tytuł: Bębniarz - Czarodziej serc Czyta: Wojciech Strózik To opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami. Czasami droga do ich spełnienia jest dłuższa, ale zawsze owocna w ciekawe doświadczenia i nowe przyjaźnie. Przyjmując cierpliwą i pokorną postawę wobec drogi ku realizacji pragnień nadajemy własnemu życiu głęboki sens, stajemy się inspiracją dla innych, cieszymy się życiem pełniej. Zapraszam do wspólnej drogi z małym Bębniarzem, który dzieli się z nami optymizmem, wypełnia nasze serca lekkością i dziecięcą radością... www.holistycznaostoja.pl
Autor: Małgorzata Bartoszek
Tytuł: Bębniarz - Czarodziej serc
Czyta: Wojciech Strózik
To opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami. Czasami droga do ich spełnienia jest dłuższa,
ale zawsze owocna w ciekawe doświadczenia i nowe przyjaźnie.
Przyjmując cierpliwą i pokorną postawę wobec drogi ku realizacji pragnień nadajemy własnemu życiu głęboki sens, stajemy się inspiracją dla innych, cieszymy się życiem pełniej.
Zapraszam do wspólnej drogi z małym Bębniarzem, który dzieli się
z nami optymizmem, wypełnia nasze serca lekkością
i dziecięcą radością...
www.holistycznaostoja.pl
Tytuł: Bębniarz - Czarodziej serc
Czyta: Wojciech Strózik
To opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami. Czasami droga do ich spełnienia jest dłuższa,
ale zawsze owocna w ciekawe doświadczenia i nowe przyjaźnie.
Przyjmując cierpliwą i pokorną postawę wobec drogi ku realizacji pragnień nadajemy własnemu życiu głęboki sens, stajemy się inspiracją dla innych, cieszymy się życiem pełniej.
Zapraszam do wspólnej drogi z małym Bębniarzem, który dzieli się
z nami optymizmem, wypełnia nasze serca lekkością
i dziecięcą radością...
www.holistycznaostoja.pl
BP #031 - Mucha Natręciucha
2019-10-26 20:09:29
Autor: Krystyna Grys Tytuł: Mucha natręciucha Czyta: Wojciech Strózik Ledwo brzask, ledwo świt, mucha już przez okno smyk. Zobaczyła śpiącą Zosię. Bzyczy na nią: Obudź no się! Zosia rączką ją odgania, ale z muchy kawał drania. Bzyczy głośno pod sufitem i się z Zosi śmieje przy tym. Siada potem tuż przy uszku. Szepce Zosi: Wstań leniuszku. Teraz Zosi nosek szmera. F-r-r-u! Odfruwa już przechera. O! Na stole zupa z mleka, to śniadanie Zosi czeka. Mucha wszystko pięknie myje: Trąbkę, oczka oraz szyję. I skrzydełka – jak należy, wszystkie brudy na talerzyk. Znów na figle ma ochotę, i wymyśla nową psotę. Ciągle fruwa, wściekle bzyka, niczym jakaś furia dzika. Zosia mówi zagniewana: -Denerwujesz mnie od rana, wykąpałaś się w mej zupie, zaraz ci twój grzbiecik złupię. Ale mucha jej nie słucha i przez okno smyk. -Słychać tylko bzyk.
Autor: Krystyna Grys
Tytuł: Mucha natręciucha
Czyta: Wojciech Strózik
Ledwo brzask,
ledwo świt,
mucha już
przez okno smyk.
Zobaczyła śpiącą Zosię.
Bzyczy na nią: Obudź no się!
Zosia rączką ją odgania,
ale z muchy kawał drania.
Bzyczy głośno pod sufitem
i się z Zosi śmieje przy tym.
Siada potem tuż przy uszku.
Szepce Zosi: Wstań leniuszku.
Teraz Zosi nosek szmera.
F-r-r-u! Odfruwa już przechera.
O! Na stole zupa z mleka,
to śniadanie Zosi czeka.
Mucha wszystko pięknie myje:
Trąbkę, oczka oraz szyję.
I skrzydełka – jak należy,
wszystkie brudy na talerzyk.
Znów na figle ma ochotę,
i wymyśla nową psotę.
Ciągle fruwa, wściekle bzyka,
niczym jakaś furia dzika.
Zosia mówi zagniewana:
-Denerwujesz mnie od rana,
wykąpałaś się w mej zupie,
zaraz ci twój grzbiecik złupię.
Ale mucha
jej nie słucha
i przez okno smyk.
-Słychać tylko bzyk.
Tytuł: Mucha natręciucha
Czyta: Wojciech Strózik
Ledwo brzask,
ledwo świt,
mucha już
przez okno smyk.
Zobaczyła śpiącą Zosię.
Bzyczy na nią: Obudź no się!
Zosia rączką ją odgania,
ale z muchy kawał drania.
Bzyczy głośno pod sufitem
i się z Zosi śmieje przy tym.
Siada potem tuż przy uszku.
Szepce Zosi: Wstań leniuszku.
Teraz Zosi nosek szmera.
F-r-r-u! Odfruwa już przechera.
O! Na stole zupa z mleka,
to śniadanie Zosi czeka.
Mucha wszystko pięknie myje:
Trąbkę, oczka oraz szyję.
I skrzydełka – jak należy,
wszystkie brudy na talerzyk.
Znów na figle ma ochotę,
i wymyśla nową psotę.
Ciągle fruwa, wściekle bzyka,
niczym jakaś furia dzika.
Zosia mówi zagniewana:
-Denerwujesz mnie od rana,
wykąpałaś się w mej zupie,
zaraz ci twój grzbiecik złupię.
Ale mucha
jej nie słucha
i przez okno smyk.
-Słychać tylko bzyk.
BP #030 - SuperMocny wóz strażacki
2019-10-19 21:32:47
Tytuł: SuperMocny wóz strażacki Autor: Ewelina Jaski Czyta: Wojciech Strózik W pokoju Bruna od zawsze było bardzo kolorowo. Różnorakie, pstrokate auta prezentowały się dumnie na białych półeczkach. Natomiast te większe, takie jak: koparki, spychacze, betoniarka oraz duży lśniący wóz strażacki miały swoje miejsce pod niebieskim stoliczkiem przy oknie. Bruno uwielbiał swój pokoik. Kiedy wracał z przedszkola, wbiegał do niego i wywoływał swoje auta do zabawy na dywanie. Lubił bawić się w wyścigi resorakami! Ileż wtedy było emocji, gdy ustawiał je w jednym końcu pokoju i wyznaczał metę w drugim końcu, pod oknem. Na środku ustawiał różne przeszkody, najczęściej zostawiając tam swój kapeć, czy wieżę z lego. - Siuuu….brrrrum….Szuuuuuu….!!!!!-naśladował autka Bruno. Każde autko w wyścigach Bruna wyróżniało się niezwykłą zwinnością, szybkością i lśniąca karoserią. Bo… kiedy mama nie widziała, Bruno polerował autka rękawem swojej flanelowej koszuli w czarno-czerwoną kratę☺ Niemniej jednak tego dnia, przyszła mu ochota na zabawę większymi pojazdami, tymi spod niebieskiego stoliczka. Chciał zorganizować zabawę w budowę placu zabaw. - Będą zjeżdżalnie! Huśtawki! Ooooooo ….taaakie wysokie!- emocjonował się Bruno - Dalej koparki! Dalej spychacze! Do dzieła!-wołał radośnie. Bruno ustawił autka na dywanie, wziął klocki i rozpoczął budowanie placu. Zaczął od zbudowania kolorowego płotu z klocków. - O tak! Ogrodzenie musi być, żeby dzieci na placu zabaw mogły się bezpiecznie bawić- komentował zadowolony z siebie, mały budowniczy. Kiedy ogrodzenie było gotowe, Bruno postanowił zabrać się za zjeżdżalnię. - Hmm…potrzebowałbym jakiejś śliskiej płaskiej powierzchni… Czego, by tu użyć? –zastanawiał się chłopiec? -Już wiem!!- z radością zawołał Bruno i czym prędzej pobiegł do pokoju swojej siostry. - Iga, Iga…. pożycz mi proszę, najdłuższą linijkę, jaką masz w tornistrze!!! Buduję najbardziej niebezpieczną i stromą zjeżdżalnię świata! Eeeee…. to znaczy, najbardziej niebezpieczną zjeżdżalnię w moim pokoju☺ Iga uśmiechnęła się do brata, wyjęła półmetrową przezroczystą linijkę z szuflady swojego biurka, tym samym, stając się częścią budowlanego projektu swojego pomysłowego braciszka☺ - Dziękuję, dziękuję! Juppii! – dziękował siostrze Bruno w locie do swojego pokoju. Zjeżdżalnia miała podpórkę z wieży z klocków. Z drugiej strony przy pomocy plasteliny zamontowana została linijka Igi. Zjeżdżalnia była naprawdę wysoka. Chłopiec użył do jej budowy wszystkich swoich klocków w kolorze żółtym i niebieskim. - Ooo tak, to jest najniebezpieczniejsza zjeżdżalnia w moim pokoju!! – komentował dumny z siebie młody konstruktor. Bruno jednak miał wątpliwości. Plac zabaw powinien być bezpiecznym miejscem. Spojrzał na swoje budowlane pojazdy, kolejno wodząc po nich wzrokiem. Koparka, spychacz i betoniarka spełniły już swoje zadania podczas budowy placu. Koparka wykopała małą piaskownicę z piasku kinetycznego w foremce w kształcie muszelki. Spychacz spychał klocki, potrzebne do budowy odrodzenia w kierunku prawej rączki Bruna, która układała je kolejno jeden na drugim. Betoniarka użyła szarej ciastoliny i wylała ją przy mocowaniu nóg huśtawki, które Bruno zrobił z kolorowych cienkich bierek. Wzrok Bruna utkwił teraz na lśniącym wozie strażackim. - Hmm… przyjacielu, jeszcze Ty nie miałeś okazji się przydać w trakcie budowy… - zamyślił się chłopiec. Myślał, myślał, rozglądał się dookoła… iiii wymyślił! Spojrzał na swoją zjeżdżalnię, tę… najniebezpieczniejszą…., której nieumyślnie nie zbudował schodków, do wspinania się po niej. Poza tym, zjeżdżalnia nie była zbyt bezpieczna. Zabawa na placu zabaw powinna być miła i przyjemna. - Już wiem! - wykrzyczał Bruno. - No, no koleżko, będziesz miał odpowiedzialną rolę - powiedział i wziął do ręki wóz strażacki. Postawię Cię przy zjeżdżalni, będziesz rozciągał swoją strażacką drabinę i przenosił moje ludziki na szczyt zjeżdżalni. - Genialne!!- cieszył się chłopiec -Poza tym….- Bruno kolejny raz zwrócił się do wozu. - Będziesz czuwał nad bezpieczeństwem zabawy na moim placu - oznajmił chłopiec. Gdy właśnie przydzielił ostatnia rolę dla wozu strażackiego, do pokoju weszła Iga. - Brawo Bruno! Jaki ładny plac zabaw!- pochwaliła brata - Widzisz.., jest i wóz strażacki, dba o bezpieczeństwo i przenosi ludziki na zjeżdżalnię- wyraźnie dumny z pomysłu odezwał się Bruno. - Widzę! Ciekawie i mądrze to wymyśliłeś. Straż pożarna nie tylko gasi pożary, ale dba o nasze bezpieczeństwo, tam, gdzie istnieje duże ryzyko jakiegoś przykrego zdarzenia, wśród dużych skupisk ludzi. Na przykład podczas różnych koncertów, festynów, konkursów plenerowych, wydarzeń sportowych. Organizuje też akcję ratowniczą. – doprecyzowała Iga - Wow! Mój wóz strażacki ma naprawdę poważne zadania! Dbanie o bezpieczeństwo to jego SUPERMOC!- podsumował Bruno - Ooo tak! To zdecydowanie jego supermoc. Twoją natomiast jest wymyślanie i konstruowanie przeróżnych budowli braciszku☺ Może zostaniesz inżynierem, architektem, kto wie?! - A może strażakiem?! kto wie?- dodał Bruno i wspólnie z siostrą bawili się w jego pokoiku aż do kolacji pod okiem lśniącego SuperMocnego wozu strażackiego. Ewelina Jasik
Tytuł: SuperMocny wóz strażacki
Autor: Ewelina Jaski
Czyta: Wojciech Strózik
W pokoju Bruna od zawsze było bardzo kolorowo. Różnorakie, pstrokate auta prezentowały się dumnie na białych półeczkach. Natomiast te większe, takie jak: koparki, spychacze, betoniarka oraz duży lśniący wóz strażacki miały swoje miejsce pod niebieskim stoliczkiem przy oknie.
Bruno uwielbiał swój pokoik.
Kiedy wracał z przedszkola, wbiegał do niego i wywoływał swoje auta do zabawy na dywanie.
Lubił bawić się w wyścigi resorakami! Ileż wtedy było emocji, gdy ustawiał je w jednym końcu pokoju i wyznaczał metę w drugim końcu, pod oknem. Na środku ustawiał różne przeszkody, najczęściej zostawiając tam swój kapeć, czy wieżę z lego.
- Siuuu….brrrrum….Szuuuuuu….!!!!!-naśladował autka Bruno.
Każde autko w wyścigach Bruna wyróżniało się niezwykłą zwinnością, szybkością i lśniąca karoserią. Bo… kiedy mama nie widziała, Bruno polerował autka rękawem swojej flanelowej koszuli w czarno-czerwoną kratę☺
Niemniej jednak tego dnia, przyszła mu ochota na zabawę większymi pojazdami, tymi spod niebieskiego stoliczka. Chciał zorganizować zabawę w budowę placu zabaw.
- Będą zjeżdżalnie! Huśtawki! Ooooooo ….taaakie wysokie!- emocjonował się Bruno
- Dalej koparki! Dalej spychacze! Do dzieła!-wołał radośnie.
Bruno ustawił autka na dywanie, wziął klocki i rozpoczął budowanie placu. Zaczął od zbudowania kolorowego płotu z klocków.
- O tak! Ogrodzenie musi być, żeby dzieci na placu zabaw mogły się bezpiecznie bawić- komentował zadowolony z siebie, mały budowniczy.
Kiedy ogrodzenie było gotowe, Bruno postanowił zabrać się za zjeżdżalnię.
- Hmm…potrzebowałbym jakiejś śliskiej płaskiej powierzchni… Czego, by tu użyć? –zastanawiał się chłopiec?
-Już wiem!!- z radością zawołał Bruno i czym prędzej pobiegł do pokoju swojej siostry.
- Iga, Iga…. pożycz mi proszę, najdłuższą linijkę, jaką masz w tornistrze!!! Buduję najbardziej niebezpieczną i stromą zjeżdżalnię świata! Eeeee…. to znaczy, najbardziej niebezpieczną zjeżdżalnię w moim pokoju☺
Iga uśmiechnęła się do brata, wyjęła półmetrową przezroczystą linijkę z szuflady swojego biurka, tym samym, stając się częścią budowlanego projektu swojego pomysłowego braciszka☺
- Dziękuję, dziękuję! Juppii! – dziękował siostrze Bruno w locie do swojego pokoju.
Zjeżdżalnia miała podpórkę z wieży z klocków. Z drugiej strony przy pomocy plasteliny zamontowana została linijka Igi. Zjeżdżalnia była naprawdę wysoka. Chłopiec użył do jej budowy wszystkich swoich klocków w kolorze żółtym i niebieskim.
- Ooo tak, to jest najniebezpieczniejsza zjeżdżalnia w moim pokoju!! – komentował dumny z siebie młody konstruktor.
Bruno jednak miał wątpliwości. Plac zabaw powinien być bezpiecznym miejscem. Spojrzał na swoje budowlane pojazdy, kolejno wodząc po nich wzrokiem.
Koparka, spychacz i betoniarka spełniły już swoje zadania podczas budowy placu.
Koparka wykopała małą piaskownicę z piasku kinetycznego w foremce w kształcie muszelki. Spychacz spychał klocki, potrzebne do budowy odrodzenia w kierunku prawej rączki Bruna, która układała je kolejno jeden na drugim. Betoniarka użyła szarej ciastoliny i wylała ją przy mocowaniu nóg huśtawki, które Bruno zrobił z kolorowych cienkich bierek.
Wzrok Bruna utkwił teraz na lśniącym wozie strażackim.
- Hmm… przyjacielu, jeszcze Ty nie miałeś okazji się przydać w trakcie budowy… - zamyślił się chłopiec.
Myślał, myślał, rozglądał się dookoła… iiii wymyślił!
Spojrzał na swoją zjeżdżalnię, tę… najniebezpieczniejszą…., której nieumyślnie nie zbudował schodków, do wspinania się po niej. Poza tym, zjeżdżalnia nie była zbyt bezpieczna. Zabawa na placu zabaw powinna być miła i przyjemna.
- Już wiem! - wykrzyczał Bruno.
- No, no koleżko, będziesz miał odpowiedzialną rolę - powiedział i wziął do ręki wóz strażacki.
Postawię Cię przy zjeżdżalni, będziesz rozciągał swoją strażacką drabinę i przenosił moje ludziki na szczyt zjeżdżalni.
- Genialne!!- cieszył się chłopiec
-Poza tym….- Bruno kolejny raz zwrócił się do wozu.
- Będziesz czuwał nad bezpieczeństwem zabawy na moim placu - oznajmił chłopiec.
Gdy właśnie przydzielił ostatnia rolę dla wozu strażackiego, do pokoju weszła Iga.
- Brawo Bruno! Jaki ładny plac zabaw!- pochwaliła brata
- Widzisz.., jest i wóz strażacki, dba o bezpieczeństwo i przenosi ludziki na zjeżdżalnię- wyraźnie dumny z pomysłu odezwał się Bruno.
- Widzę! Ciekawie i mądrze to wymyśliłeś. Straż pożarna nie tylko gasi pożary, ale dba o nasze bezpieczeństwo, tam, gdzie istnieje duże ryzyko jakiegoś przykrego zdarzenia, wśród dużych skupisk ludzi. Na przykład podczas różnych koncertów, festynów, konkursów plenerowych, wydarzeń sportowych. Organizuje też akcję ratowniczą. – doprecyzowała Iga
- Wow! Mój wóz strażacki ma naprawdę poważne zadania! Dbanie o bezpieczeństwo to jego SUPERMOC!- podsumował Bruno
- Ooo tak! To zdecydowanie jego supermoc. Twoją natomiast jest wymyślanie i konstruowanie przeróżnych budowli braciszku☺ Może zostaniesz inżynierem, architektem, kto wie?!
- A może strażakiem?! kto wie?- dodał Bruno i wspólnie z siostrą bawili się w jego pokoiku aż do kolacji pod okiem lśniącego SuperMocnego wozu strażackiego.
Ewelina Jasik
Autor: Ewelina Jaski
Czyta: Wojciech Strózik
W pokoju Bruna od zawsze było bardzo kolorowo. Różnorakie, pstrokate auta prezentowały się dumnie na białych półeczkach. Natomiast te większe, takie jak: koparki, spychacze, betoniarka oraz duży lśniący wóz strażacki miały swoje miejsce pod niebieskim stoliczkiem przy oknie.
Bruno uwielbiał swój pokoik.
Kiedy wracał z przedszkola, wbiegał do niego i wywoływał swoje auta do zabawy na dywanie.
Lubił bawić się w wyścigi resorakami! Ileż wtedy było emocji, gdy ustawiał je w jednym końcu pokoju i wyznaczał metę w drugim końcu, pod oknem. Na środku ustawiał różne przeszkody, najczęściej zostawiając tam swój kapeć, czy wieżę z lego.
- Siuuu….brrrrum….Szuuuuuu….!!!!!-naśladował autka Bruno.
Każde autko w wyścigach Bruna wyróżniało się niezwykłą zwinnością, szybkością i lśniąca karoserią. Bo… kiedy mama nie widziała, Bruno polerował autka rękawem swojej flanelowej koszuli w czarno-czerwoną kratę☺
Niemniej jednak tego dnia, przyszła mu ochota na zabawę większymi pojazdami, tymi spod niebieskiego stoliczka. Chciał zorganizować zabawę w budowę placu zabaw.
- Będą zjeżdżalnie! Huśtawki! Ooooooo ….taaakie wysokie!- emocjonował się Bruno
- Dalej koparki! Dalej spychacze! Do dzieła!-wołał radośnie.
Bruno ustawił autka na dywanie, wziął klocki i rozpoczął budowanie placu. Zaczął od zbudowania kolorowego płotu z klocków.
- O tak! Ogrodzenie musi być, żeby dzieci na placu zabaw mogły się bezpiecznie bawić- komentował zadowolony z siebie, mały budowniczy.
Kiedy ogrodzenie było gotowe, Bruno postanowił zabrać się za zjeżdżalnię.
- Hmm…potrzebowałbym jakiejś śliskiej płaskiej powierzchni… Czego, by tu użyć? –zastanawiał się chłopiec?
-Już wiem!!- z radością zawołał Bruno i czym prędzej pobiegł do pokoju swojej siostry.
- Iga, Iga…. pożycz mi proszę, najdłuższą linijkę, jaką masz w tornistrze!!! Buduję najbardziej niebezpieczną i stromą zjeżdżalnię świata! Eeeee…. to znaczy, najbardziej niebezpieczną zjeżdżalnię w moim pokoju☺
Iga uśmiechnęła się do brata, wyjęła półmetrową przezroczystą linijkę z szuflady swojego biurka, tym samym, stając się częścią budowlanego projektu swojego pomysłowego braciszka☺
- Dziękuję, dziękuję! Juppii! – dziękował siostrze Bruno w locie do swojego pokoju.
Zjeżdżalnia miała podpórkę z wieży z klocków. Z drugiej strony przy pomocy plasteliny zamontowana została linijka Igi. Zjeżdżalnia była naprawdę wysoka. Chłopiec użył do jej budowy wszystkich swoich klocków w kolorze żółtym i niebieskim.
- Ooo tak, to jest najniebezpieczniejsza zjeżdżalnia w moim pokoju!! – komentował dumny z siebie młody konstruktor.
Bruno jednak miał wątpliwości. Plac zabaw powinien być bezpiecznym miejscem. Spojrzał na swoje budowlane pojazdy, kolejno wodząc po nich wzrokiem.
Koparka, spychacz i betoniarka spełniły już swoje zadania podczas budowy placu.
Koparka wykopała małą piaskownicę z piasku kinetycznego w foremce w kształcie muszelki. Spychacz spychał klocki, potrzebne do budowy odrodzenia w kierunku prawej rączki Bruna, która układała je kolejno jeden na drugim. Betoniarka użyła szarej ciastoliny i wylała ją przy mocowaniu nóg huśtawki, które Bruno zrobił z kolorowych cienkich bierek.
Wzrok Bruna utkwił teraz na lśniącym wozie strażackim.
- Hmm… przyjacielu, jeszcze Ty nie miałeś okazji się przydać w trakcie budowy… - zamyślił się chłopiec.
Myślał, myślał, rozglądał się dookoła… iiii wymyślił!
Spojrzał na swoją zjeżdżalnię, tę… najniebezpieczniejszą…., której nieumyślnie nie zbudował schodków, do wspinania się po niej. Poza tym, zjeżdżalnia nie była zbyt bezpieczna. Zabawa na placu zabaw powinna być miła i przyjemna.
- Już wiem! - wykrzyczał Bruno.
- No, no koleżko, będziesz miał odpowiedzialną rolę - powiedział i wziął do ręki wóz strażacki.
Postawię Cię przy zjeżdżalni, będziesz rozciągał swoją strażacką drabinę i przenosił moje ludziki na szczyt zjeżdżalni.
- Genialne!!- cieszył się chłopiec
-Poza tym….- Bruno kolejny raz zwrócił się do wozu.
- Będziesz czuwał nad bezpieczeństwem zabawy na moim placu - oznajmił chłopiec.
Gdy właśnie przydzielił ostatnia rolę dla wozu strażackiego, do pokoju weszła Iga.
- Brawo Bruno! Jaki ładny plac zabaw!- pochwaliła brata
- Widzisz.., jest i wóz strażacki, dba o bezpieczeństwo i przenosi ludziki na zjeżdżalnię- wyraźnie dumny z pomysłu odezwał się Bruno.
- Widzę! Ciekawie i mądrze to wymyśliłeś. Straż pożarna nie tylko gasi pożary, ale dba o nasze bezpieczeństwo, tam, gdzie istnieje duże ryzyko jakiegoś przykrego zdarzenia, wśród dużych skupisk ludzi. Na przykład podczas różnych koncertów, festynów, konkursów plenerowych, wydarzeń sportowych. Organizuje też akcję ratowniczą. – doprecyzowała Iga
- Wow! Mój wóz strażacki ma naprawdę poważne zadania! Dbanie o bezpieczeństwo to jego SUPERMOC!- podsumował Bruno
- Ooo tak! To zdecydowanie jego supermoc. Twoją natomiast jest wymyślanie i konstruowanie przeróżnych budowli braciszku☺ Może zostaniesz inżynierem, architektem, kto wie?!
- A może strażakiem?! kto wie?- dodał Bruno i wspólnie z siostrą bawili się w jego pokoiku aż do kolacji pod okiem lśniącego SuperMocnego wozu strażackiego.
Ewelina Jasik
Pokazujemy po 10 odcinków na stronie. Skocz do strony:
123456789101112131415161718192021222324252627282930313233